SPW

SPW

David Lane na tydzień

Wiedza jest przekleństwem. Z wiedzą podąża odpowiedzialność.

czwartek, 30 października 2014

Zambią rządzi biały

Wiceprezydent Zambii Guy Scott (zdj.) został głową tego państwa po tym, jak w wieku 77 lat w Londynie zmarł, być może na ebolę, prezydent Michael Sata. Do momentu wyborów przewidzianych za trzy miesiące krajem będzie rządził Scott. Co interesujące i warte podkreślenia, jest to pierwsza biała głowa państwa w tzw. "Czarnej Afryce" od 20 lat i upadku apartheidu.

Scott jest jednak i tak tylko tymczasowym prezydentem, zgodnie z konstytucją zastępującym ustępującego prezydenta. Michael Sata, dotychczasowy prezydent Zambii, zmarł w Londynie na jakąś tajemniczą chorobę.

Konstytucja Zambii została uchwalona z takimi zapisami, aby biali obywatele tego kraju nie mogli sięgnąć po prezydencki urząd. Każdy kandydat musi bowiem posiadać rodziców urodzonych w Zambii, co może wykluczyć już na starcie kandydaturę Scotta, syna szkockiego lekarza. Możliwe, że specjalnie dla Scotta, doświadczonego zastępcy Saty szczególnie w kontaktach międzynarodowych, zostanie wprowadzone nowe rozwiązanie dopuszczające go do startu w wyborach.

Stanowiska Zambijczyków są podzielone. Jedni uważają, że każdy obywatel powinien mieć prawo ubiegać się o urząd prezydencki, i wskazują, że gdyby Scott się nie nadawał, nie zostałby wybrany wiceprezydentem ich kraju. Pewne obawy ma natomiast grupa jego opozycjonistów. Przeciwnicy objęcia przez Scotta urzędu wskazują, że chcą mieć własnego (czyt. czarnego) prezydenta. Ich strach skupia się wokół tego, że znowu przyjdą niedobrzy biali i przejmą władzę oraz powróci kolonializm.

Niemniej nadal spora grupa Murzynów (być może większość?) ma świadomość, że czarni nie są w stanie rządzić własnym krajem. A Zambia na razie ma lepszego prezydenta niż USA...

Deranged

poniedziałek, 27 października 2014

Z napinką 6

Miałem pisać Z napinką już dawno temu, najpóźniej po walnym zebraniu, ale... Jakoś nie miałem do tego głowy. Oczywiście mnóstwo innych spraw się zwaliło na głowę i teraz dostaniecie coś wybrakowanego, ale chociaż dostaniecie w ogóle. A za darmo to nie ma co narzekać, tylko się cieszyć. Przepraszam za teksty, ale piszę pod wpływem, bo się napiłem po zwycięstwie Stomilu z Chojniczanką. Wybaczcie, musiałem. Żeby się uspokoić...

piątek, 24 października 2014

Rock'n'Rebel Party Part II


W Szczecinku w połowie października odbył się drugi koncert przewidziany dla ludzi w klimacie... generalnie każdym. Różnorodność wykonawców pokazała, że muzyka może łączyć ludzi. Takie generalnie było założenie organizatorów, co chyba nie do końca się sprawdziło, niestety. I - co mieliśmy okazję usłyszeć na własne uszy - trzeciej części raczej, z wiadomych względów, nie ma się co spodziewać. O powodach wspominałem w innym tekście, dziękuję za pytania i przepraszam za późne odpowiedzi.

Aby jednak się nie powtarzać, warto by wspomnieć o tym, co się działo na scenie. Nasza banda jako jedna z pierwszych dotarła na miejsce koncertu, więc od początku z uwagą większą lub mniejszą mogliśmy śledzić poczynania zespołów zaproszonych do występów. Na scenie jako pierwszy pojawił się miejscowy Kontroler. Chłopaki ze Szczecinka grali punk rocka, zaprezentowali swoje kawałki oraz covery Ramzesa & The Hooligans, na których się wzorowali, co dość wyraźnie słychać było w ich muzyce inspirację. Jeśli o mnie chodzi, to mnie nie zachwyciło, szczególnie zmęczyłem się na piosence "Przewozy regionalne". Według mnie jest potencjał, ale jeszcze potrzeba wielu godzin treningów.

Drudzy za mikrofonami znaleźli się Holendrzy z The Firm. Miałem okazję przesłuchać ich płytę, którą strasznie się zawiodłem. Dlatego też nie podchodziłem do ich występu z wielkim entuzjazmem, a tu... pozytywna niespodzianka. Rotterdamska kapela dała czadu, co nasunęło mi jedno pytanie: dlaczego tak słabo wypadli na płycie. Ja nie wiem i nie potrafię odpowiedzieć. Po nich na scenę wkroczyło OWK, dla mnie na chwilę obecną najlepszy zespół na scenie w naszym kraju. Na nieszczęście po kilku najlepszych kawałkach ("Antysocjal", "Opór we krwi") występ OWK został przerwany niezaplanowaną i wymuszoną przerwą, która spowodowała, że rozgrzane głowy publiczności musiały zostać nieco ostudzone. Następnie z gitarą pojawił się Filip, a chwilę po nim zespół-niespodzianka, czyli October 15. Jak na zupełny spontan wypadli bardzo pozytywnie, to był ten O15, jaki znam i lubię. Piosenki takie jak "Triumf woli", "Desant" czy "Katostrofa" wyrwały z butów.

Wisienką na torcie był występ szwedzkiego Pitbullfarm. Goście z północy zagrali swoje stare kawałki ("Army of assholes", "Die tired", "Love song"), nowsze ("Rubber Sexmachine", "Switchblade Casanova") i najnowsze ("Cunts and Muppets", "No Regrets", "Working for the enemy"). Najbardziej publikę porwały jednak covery ("Back with the Bang", "Wish the Lads were here", "Barry Prudom", "Because you're young", "Where have all the bootboys gone"). Tym razem lepsze nagłośnienie pozwoliło usłyszeć kontrabas. Pitbullfarm to jeden z moich ulubionych zespołów, jeśli nie najbardziej ulubiony, i głównie dlatego przemierzyliśmy ponad 300 km w jedną stronę, aby zobaczyć ich występ.

Na sam koniec wystąpił Manil reprezentujący nurt disco polo, ale jego występ oglądałem ledwie kilka chwil, ponieważ zmęczenie dało nam się we znaki i opuściliśmy teren imprezy. Widziałem jedynie kupę sztucznego dymu i musiałem podejść pod samą scenę, by zobaczyć, jak wygląda Manil.

To by było na tyle. Pozdrawiamy Aktyw Północny i pozostałe ekipy trzymające fason.

Deranged

wtorek, 14 października 2014

Zacznij od siebie

Po weekendowych wydarzeniach coraz częściej dopada mnie myśl, czy to ma sens. Czy sens ma dalsza walka. Bo obrana przeze mnie droga na pewno jest słuszna, w to nie wątpię i nie zwątpiłem. Wątpię w ludzi. Czasami brak sił, by walczyć. By znowu stanąć do walki samemu. Może i w sercach mamy to samo, ale dzieli nas tak wiele.

"Jesteśmy rodem wielkich Ariów", za takich przynajmniej się uważamy. Czy rzeczywiście tak jest? Czy jesteśmy taką elitą? Czy tacy ludzie jak my zmieniają świat? Czy w ogóle mogą go zmienić? Fakt, jesteśmy mocni i pierwsi do picia czy do bicia. Ale czy wyłącznie o to w tym chodzi? Musimy być twardzi i niezłomni, nie tylko w walce czy przy kieliszku. Musimy odznaczać się przede wszystkim twardym charakterem. Siła i męstwo jest wewnątrz nas. Niezłomność, trzeźwość i upór pozwolą nam znaleźć się tam, gdzie już dawno powinniśmy być. Nie możemy być menelami, zarzyganymi albo zaszczanymi żulami. Brak umiaru obnaża słabość, co kłóci się z wyobrażeniem i własnym wysokim mniemaniem.

A to, kto jest większym lewakiem czy mniejszym, nie ma obecnie żadnego znaczenia. Żałosne jest to, że zawsze najgłośniej szczeka kundel, który ma najmniej zębów. Dlatego zmieniajmy świat, zaczynając od siebie. I wymagajmy też przede wszystkim od siebie. Dopiero potem od innych.

Deranged

Ten hearts, one beat. One hundred hearts, one beat. Ten thousand hearts, one beat. We are born to fight and to die and to continue the flow, the flow of our people.

Robert Jay Mathews
1953-1984


czwartek, 9 października 2014

Nasza Scena 9

Przypominamy o koncercie w Szczecinku! Kto jeszcze nie wie to więcej info znajdzie na plakacie obok.
***
Aktyw14 zaprasza na dziesiątą już edycję organizowanego przez siebie survivalu "Instynkt Przetrwania". Termin survivalu to 24-26.10.2014. Info kontaktowe znajdziecie na dole.
***.
Do kupienia od jakiegoś czasu jest najnowsza płyta October 15 "Święte Dęby/Jad podłej bestii".
***
Po znanym "Stop Cham" w Rosji powstał nowy ruch obywatelski promujący zdrowy tryb życia zwalczający palaczy, którzy palą w miejscach niedozwolonych, a także pijących na dworcu alkohol. Wszystkie odcinki możecie obejrzeć tutaj.
***
Francuzi z Hold Fast skończyli nagrywać kawałki do nowej płyty "Against you all". Światło dzienne ujrzy najprawdopodobniej pod koniec tego roku.
***
Ukazał się drugi numer Casuals AG Zine. Koszt to tylko 7zł. Więcej informacji tu.
***
Po raz kolejny Nadsat Productions wydał reedycję Sztormu 68. Po "Czekając na sztorm" przyszła kolej na "Sprawa warta krwi". Limit do 400 sztuk, wersja digipack w ilości 88 sztuk.

M.

poniedziałek, 6 października 2014

Niech praca się opłaca

Życie bezrobotnego nie jest wcale takie lekkie i nie polega bynajmniej wyłącznie na chodzeniu do kina czy oglądaniu filmów na kanapie w dużym pokoju. Życie bezrobotnego "aktywnie poszukującego zatrudnienia" to pieprzona mordęga. Jedna wielka katorga, codzienna monotonia dobija. Każdy dzień jest taki sam, co najwyżej pełen rozczarowań. A ten, kto uważa, że leży się do góry wentylem, nie ma racji. Bo poszukiwanie pracy jest zajęciem trudniejszym niż sama praca. Szczególnie jeśli ma się jeszcze jakieś oczekiwania.

Pięć lat studiów na gównianym kierunku psu w dupę i tak. Taka jest Tuskolandia, tutaj niestety młody, wykształcony, zdrowy i z miasta (czyli ja) nie ma szans na początku swojej kariery. Miałbym szansę, gdybym może był stary, niepiśmienny, niepełnosprawny albo chociaż ze wsi. Wtedy start miałbym ułatwiony. Uwierzcie, że tak jest, bo tak mi - nie wprost co prawda - tam powiedziano. W...

Urzędzie Pracy, do którego zawędrowałem bez większych nadziei na końcowy sukces. Bo to w życiu bezrobotnego jest jedna z największych przeszkód. Śpisz sobie do jedenastej każdego dnia, ale żeby dostać numerek w Urzędzie Pracy musisz przyjść przed ósmą rano. Albo na jakieś inne dziwne spotkanie, też zawsze rano. Urząd jest dla interesantów, petentów czy klientów, a nie dla urzędników, i godziny jego otwarcia powinny być dostosowane do odwiedzających. Dlatego też strasznie mnie wkurwiało to, że szedłem tam wiecznie niewyspany, przez co moja zdolność kojarzenia i ciętych ripost była nieco przytępiona. Gorsze od rannego wstawania na bezrobociu jest tylko nieznajdowanie odpowiedniej oferty i ta świadomość, że przedsiębiorca jebany kapitalista tylko myśli jak oszukać pracownika.

W poczekalni zawsze całkowity przekrój społeczeństwa. Mężczyźni po zawodówkach, którzy musieli korzystać z pomocy kolegi umiejącego czytać, farmerzy w kowbojskich kapeluszach, nowobogaccy, ludzie ze wsi po PGR-ach czy wytatuowane nawet na głowie matki z małymi dziećmi na rękach. Wszyscy. I wśród nich ja, chyba jedyny rozumiejący system numerków, rozumiejący nieco pracę urzędnika i jego brak motywacji do szybkiej obsługi. Ale mogliby pracować na akord, usłyszałem. Najpierw urzędnicy, a potem lekarze.

W końcu moja kolej, mój numer pali się na wielkim ekranie. Lecę na złamanie karku, żeby nikt mi się w kolejkę nie wepchnął. Siadam na krześle, po drugiej stronie kobieta, o wieku chyba niższym, za to wyższej wadze na pewno. Siedzę do niej bokiem, trochę niewygodnie wykręcać głowę czy coś pisać. Urzędniczka patrzy na mnie maślanym wzrokiem, jakby chciała mnie schrupać, pewnie przypominałem jej ciastko albo golonkę. Zadaje mi jakieś dziwne pytania, dopytuje o numer telefonu i adres zamieszkania. Niewyspany byłem i podałem, nie przypuszczałem, że to może być pułapka i do mnie zadzwoni albo - co gorsza - przyjdzie. Na szczęście nie mieszkałem pod adresem zamieszkania, to gdyby śpiewała serenady pod moim balkonem, zdenerwowałaby co najwyżej tylko sąsiadów.

Wśród coraz bardziej absurdalnych pytań dochodzimy do punktu kulminacyjnego. Moja rozmówczyni po spytaniu mnie o kwalifikacje, doświadczenie zawodowe, umiejętności, długość penisa, przyczyny braku pracy, oczekiwania finansowe i zawodowe, wypaliła:
- Czy oprócz dochodu jest coś, co skłania pana do podjęcia pracy? - spytała, a ja milczałem. Jej wzrok stawał się coraz bardziej napastliwy, a znak zapytania zaczął się mnożyć w jej oczach w tempie geometrycznym.
- Yyy, nie... Nic - odparłem z zawahaniem, nieco wystraszony. Mówi się dzieciom "nie wstydź się, pani cię nie zje", ale akurat tutaj nie miałem takiej pewności.
- NAPRAWDĘ NIC? - rzekła wielkimi literami.
- Tak.
- A może doświadczenie zawodowe albo rozwój osobisty? - próbowała mnie naprowadzić na swój trop.
- Nie, to tylko puste slogany. Pracuje się przede wszystkim dla pieniędzy.

Szach-mat, prawacka kurwo! Zaorane!

To już był koniec naszej dyskusji. Syty głodnego nie zrozumie, pani zza biurka nie może zrozumieć bezrobotnego, a dla rozwoju zawodowego czy osobistego nie wykonywałaby pracy, tylko wolontariat. A że ja mam swoją godność to - jak mówi cytat - "kasa, Misiu, kasa". Wynagrodzenie za pracę jest tak oczywiste jak micha dla psa (niestety wciąż nie wszędzie).

Moja arogancja trochę wybiła panią z myśli o kremowym ciastku i chyba ostatecznie odwiodła ją od dzwonienia do mnie czy śpiewania pod moimi oknami. Do domu wróciłem jako bezrobotny, dalej szukać w Internecie czegoś lepszego niż słynne 7,50 na godzinę brutto na umowę zlecenie za pracę zmianową po osiem godzin (albo dwanaście) bez prawa do urlopu i płatnych nadgodzin, najlepiej z orzeczeniem o niepełnosprawności, mile widzianym 30-letnim doświadczeniem i umiejętnością wszystkiego w zamian za miłą atmosferę i młody zespół. Bo na pewno nie za godziwe wynagrodzenie...

Deranged

sobota, 4 października 2014

Miasto 44 (2014)

Wybierając się do kina na film Jana Komasy pt. "Miasto 44", miałam nadzieję zobaczyć coś naprawdę dobrego. Niestety jak zawsze okazało się być inaczej. Reżyser chyba aż za bardzo wziął sobie do serca odzwierciedlenie tamtego wydarzenia i pokazał nam jednym słowem rzeź  romantyczną, a nie Powstanie Warszawskie. Prace nad filmem rozpoczęły się osiem lat temu, sama realizacja zajęła dwa lata i pochłonęła budżet 25 milionów złotych, za takie pieniądze pewnie można było nakręcić lepszy film.

Na ekranie jest ostro, krwawo i dramatycznie. Mimo że stolica jest w rękach okupanta, to aktorzy mają czas na różne spotkania ze znajomymi i na zabawę, widzimy, że mimo wszystko żyje im się tam dobrze. W takiej filmowej "sielance beztroskiego życia" poznajemy Stefana, który mieszka w jednej z kamienic ze swoją matką i młodszym bratem. Chłopak nie chce się wychylać przed szereg, do konspiracji trafia tak naprawdę podążając za swoimi hormonami, a dokładniej za sprawą Kamy, która zakochuje się w Stefanie, kiedy ten już swoje serce dał Biedronce, dziewczynie, która również bierze udział w Powstaniu. Takie bajkowe chwilę trwają do momentu wybuchu "Godziny W", kiedy podczas pierwszej akcji na oczach młodych bohaterów ginie jeden z ich kolegów. W tym monecie film staje się bardziej mroczny, akcje nabierają tempa i rodzi się duża chęć pomszczenia bliskich.

"Miasto 44" to jeden wielki zbiór doznań i odczuć, ponieważ na ekranie dzieje się naprawdę bardzo dużo – śmierć, apokalipsa to ma związek z największymi okropieństwami wojny. Najlepsza scena filmu, kiedy to wybucha czołg-pułapka  (wydarzenie faktycznie miało miejsce w czasie Powstania) i rozrywa ludzkie ciała, które przeradzają się w deszcz krwi i wnętrzności.

Między strzelaninami i okrutną rzeźnią rozgrywa się historia miłosnego trójkąta między Stefanem a dwiema koleżankami. Fabuła w żaden sposób nie pokazuje fascynacji chłopakiem. Za co Kama i Biedronka go tak ubóstwiają, że przynajmniej jedna z nich jest w stanie dosłownie rzucić się za nim w ogień, oddać życie? Może odpowiedzią na to pytanie jest fizyczność, Stefan przez bardzo długi czas nie ma możliwości pokazania się od żadnej innej strony. Koledzy z jego oddziału odbierają mu broń, przy czym jeszcze dostaje "naganę" za jeden z jego najlepszych wyczynów. Chłopak zostaje szybko ranny, uciekając do swojego domu nikogo tam nie zastaje, zasypia na łóżku a otwierając rano oczy widzi zamiast swojego mieszkania pozostałości po nim, zza prawie doszczętnie zburzonej ściany słyszy głosy, podchodzi ostatkiem sił i widzi ludzi – wśród nich swoją matkę i młodszego brata. Szybko dociera do niego co się zaraz wydarzy – jego brat z matką dostają z bliskiej odległości rozstrzelani. Bohater bardzo mocno przeżywa te wydarzenie, wpada w traumę i przed długi czas nie wypowiada żadnego słowa.

Ludzie narzekają, że w filmie jest za dużo nowoczesności, że za mało historii samej w sobie a za dużo efektów specjalnych – komputerowych. Nie do każdego przemawia scena miłości, współżycia połączona w tle z sekwencją AK–owców, którzy wyglądają jak komandosi prosto z Ameryki. Powstanie Warszawskie jest wydarzeniem, które przez każdego Polaka powinno być zapamiętane do ostatniej chwili życia, a ten film sprawił, że nie bardzo chce się o tym pamiętać.

Film da się obejrzeć, ma wiele dobrych i mocnych scen, niestety równie wiele posiada scen go psujących. Po obejrzeniu filmu nie chcę jednak o tym pamiętać, podziękować mogę osobom, które prosiłam żeby ze mną poszły a odmawiały, a przeprosić mogę mojego mężczyznę, który wydał niepotrzebnie pieniądze na film, tylko żeby mi zrobić przyjemność. 

Słowianka

Również miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć "Miasto 44". Moja opinia na temat filmu jest niestety podobna, a to dlatego, że nasz punkt widzenia na to dzieło jest identyczny, jak niemal identyczny był punkt siedzenia. W kinie.

Po ponad dwugodzinnym seansie czułem się strasznie zmęczony. "Miasto 44" zmęczyło mnie tak, jakbym sam brał udział w Powstaniu Warszawskim, czułem się wyczerpany psychicznie (zmęczenie, wściekłość) i fizycznie (ból w kolanie). Gdybym komukolwiek miał doradzić lub odradzić obejrzenie losów nieprzytomnego Stefana, powiedziałbym... obejrzyj. Wreszcie jakiś polski film, który prezentuje się po amerykańsku, niestety aż za bardzo.

Powstanie Warszawskie, końcówka II wojny światowej, a na ekranie sceny seksu (są cycki, jakby kogoś interesowało), z głośników leci dubstep, bohaterowie mówią politpoprawnym i wulgarnym językiem. Można by się doczepiać takich drobnych detali, które skutecznie zniechęcają do pozytywnego odbioru. Od połowy filmu niemal modliłem się o to, by wreszcie na ekran wjechały końcowe napisy. Powstanie Warszawskie przedstawiono trochę komiksowo, coś pomiędzy przygodami Kapitana Ameryki i Spidermana. Mnie to bynajmniej nie odpowiadało, być może dlatego, że nie trawię komiksów.

Warto wspomnieć o kilku scenach, według mnie dwóch najgorszych w całym filmie. Pierwsza to wybuch czołgu, po którym z nieba spadają rozczłonkowane części ciał zabitych i morze krwi. Takich rzeczy to nie ma nawet w Starym Testamencie. Są w "Mieście 44". W drugiej Stefan z Biedronką miał przebiec pod ostrzałem Niemców za inny murek. Zatrzymali się akurat w najgorszym momencie, żeby... się pocałować. Po tym mi się odechciało.

Wśród nagich trupów, rozczłonkowanych ciał, morza krwi było kilka świetnie zrealizowanych scen. Śmiało mogę powiedzieć, że "Miasto 44" mogłoby się spodobać Amerykanom czy innym obcokrajowcom. Niestety to nie jest film dla Polaków. Nawiązanie do produkcji rodem z Hollywood jest aż nadto widoczne. Mnie trochę kojarzyło się z "Kompanią braci", Niemcy są przedstawieni jako zwyrodnialcy (niektórzy Polacy też, jak choćby gwałciciel, żołnierz AK), bestie bez honoru. Ponadto dzielni Polacy ratują przetrzymywanych Żydów, mnie od razu przyszedł na myśl odcinek "Kompanii...", w którym wyzwalano obóz koncentracyjny. To bardzo dobry zabieg PR-owy, który mnie nie przypadł do gustu.

Trudno jest mi polecić ten film, który ma jedynie dwie zalety: scenografię i efekty specjalne. Reszta jest po prostu niestrawna. Dlatego też nie polecam na "Miasto 44" brać przekąsek. Czasami mdli...

Deranged