SPW

SPW

David Lane na tydzień

Wiedza jest przekleństwem. Z wiedzą podąża odpowiedzialność.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filmy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filmy. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 października 2014

Miasto 44 (2014)

Wybierając się do kina na film Jana Komasy pt. "Miasto 44", miałam nadzieję zobaczyć coś naprawdę dobrego. Niestety jak zawsze okazało się być inaczej. Reżyser chyba aż za bardzo wziął sobie do serca odzwierciedlenie tamtego wydarzenia i pokazał nam jednym słowem rzeź  romantyczną, a nie Powstanie Warszawskie. Prace nad filmem rozpoczęły się osiem lat temu, sama realizacja zajęła dwa lata i pochłonęła budżet 25 milionów złotych, za takie pieniądze pewnie można było nakręcić lepszy film.

Na ekranie jest ostro, krwawo i dramatycznie. Mimo że stolica jest w rękach okupanta, to aktorzy mają czas na różne spotkania ze znajomymi i na zabawę, widzimy, że mimo wszystko żyje im się tam dobrze. W takiej filmowej "sielance beztroskiego życia" poznajemy Stefana, który mieszka w jednej z kamienic ze swoją matką i młodszym bratem. Chłopak nie chce się wychylać przed szereg, do konspiracji trafia tak naprawdę podążając za swoimi hormonami, a dokładniej za sprawą Kamy, która zakochuje się w Stefanie, kiedy ten już swoje serce dał Biedronce, dziewczynie, która również bierze udział w Powstaniu. Takie bajkowe chwilę trwają do momentu wybuchu "Godziny W", kiedy podczas pierwszej akcji na oczach młodych bohaterów ginie jeden z ich kolegów. W tym monecie film staje się bardziej mroczny, akcje nabierają tempa i rodzi się duża chęć pomszczenia bliskich.

"Miasto 44" to jeden wielki zbiór doznań i odczuć, ponieważ na ekranie dzieje się naprawdę bardzo dużo – śmierć, apokalipsa to ma związek z największymi okropieństwami wojny. Najlepsza scena filmu, kiedy to wybucha czołg-pułapka  (wydarzenie faktycznie miało miejsce w czasie Powstania) i rozrywa ludzkie ciała, które przeradzają się w deszcz krwi i wnętrzności.

Między strzelaninami i okrutną rzeźnią rozgrywa się historia miłosnego trójkąta między Stefanem a dwiema koleżankami. Fabuła w żaden sposób nie pokazuje fascynacji chłopakiem. Za co Kama i Biedronka go tak ubóstwiają, że przynajmniej jedna z nich jest w stanie dosłownie rzucić się za nim w ogień, oddać życie? Może odpowiedzią na to pytanie jest fizyczność, Stefan przez bardzo długi czas nie ma możliwości pokazania się od żadnej innej strony. Koledzy z jego oddziału odbierają mu broń, przy czym jeszcze dostaje "naganę" za jeden z jego najlepszych wyczynów. Chłopak zostaje szybko ranny, uciekając do swojego domu nikogo tam nie zastaje, zasypia na łóżku a otwierając rano oczy widzi zamiast swojego mieszkania pozostałości po nim, zza prawie doszczętnie zburzonej ściany słyszy głosy, podchodzi ostatkiem sił i widzi ludzi – wśród nich swoją matkę i młodszego brata. Szybko dociera do niego co się zaraz wydarzy – jego brat z matką dostają z bliskiej odległości rozstrzelani. Bohater bardzo mocno przeżywa te wydarzenie, wpada w traumę i przed długi czas nie wypowiada żadnego słowa.

Ludzie narzekają, że w filmie jest za dużo nowoczesności, że za mało historii samej w sobie a za dużo efektów specjalnych – komputerowych. Nie do każdego przemawia scena miłości, współżycia połączona w tle z sekwencją AK–owców, którzy wyglądają jak komandosi prosto z Ameryki. Powstanie Warszawskie jest wydarzeniem, które przez każdego Polaka powinno być zapamiętane do ostatniej chwili życia, a ten film sprawił, że nie bardzo chce się o tym pamiętać.

Film da się obejrzeć, ma wiele dobrych i mocnych scen, niestety równie wiele posiada scen go psujących. Po obejrzeniu filmu nie chcę jednak o tym pamiętać, podziękować mogę osobom, które prosiłam żeby ze mną poszły a odmawiały, a przeprosić mogę mojego mężczyznę, który wydał niepotrzebnie pieniądze na film, tylko żeby mi zrobić przyjemność. 

Słowianka

Również miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć "Miasto 44". Moja opinia na temat filmu jest niestety podobna, a to dlatego, że nasz punkt widzenia na to dzieło jest identyczny, jak niemal identyczny był punkt siedzenia. W kinie.

Po ponad dwugodzinnym seansie czułem się strasznie zmęczony. "Miasto 44" zmęczyło mnie tak, jakbym sam brał udział w Powstaniu Warszawskim, czułem się wyczerpany psychicznie (zmęczenie, wściekłość) i fizycznie (ból w kolanie). Gdybym komukolwiek miał doradzić lub odradzić obejrzenie losów nieprzytomnego Stefana, powiedziałbym... obejrzyj. Wreszcie jakiś polski film, który prezentuje się po amerykańsku, niestety aż za bardzo.

Powstanie Warszawskie, końcówka II wojny światowej, a na ekranie sceny seksu (są cycki, jakby kogoś interesowało), z głośników leci dubstep, bohaterowie mówią politpoprawnym i wulgarnym językiem. Można by się doczepiać takich drobnych detali, które skutecznie zniechęcają do pozytywnego odbioru. Od połowy filmu niemal modliłem się o to, by wreszcie na ekran wjechały końcowe napisy. Powstanie Warszawskie przedstawiono trochę komiksowo, coś pomiędzy przygodami Kapitana Ameryki i Spidermana. Mnie to bynajmniej nie odpowiadało, być może dlatego, że nie trawię komiksów.

Warto wspomnieć o kilku scenach, według mnie dwóch najgorszych w całym filmie. Pierwsza to wybuch czołgu, po którym z nieba spadają rozczłonkowane części ciał zabitych i morze krwi. Takich rzeczy to nie ma nawet w Starym Testamencie. Są w "Mieście 44". W drugiej Stefan z Biedronką miał przebiec pod ostrzałem Niemców za inny murek. Zatrzymali się akurat w najgorszym momencie, żeby... się pocałować. Po tym mi się odechciało.

Wśród nagich trupów, rozczłonkowanych ciał, morza krwi było kilka świetnie zrealizowanych scen. Śmiało mogę powiedzieć, że "Miasto 44" mogłoby się spodobać Amerykanom czy innym obcokrajowcom. Niestety to nie jest film dla Polaków. Nawiązanie do produkcji rodem z Hollywood jest aż nadto widoczne. Mnie trochę kojarzyło się z "Kompanią braci", Niemcy są przedstawieni jako zwyrodnialcy (niektórzy Polacy też, jak choćby gwałciciel, żołnierz AK), bestie bez honoru. Ponadto dzielni Polacy ratują przetrzymywanych Żydów, mnie od razu przyszedł na myśl odcinek "Kompanii...", w którym wyzwalano obóz koncentracyjny. To bardzo dobry zabieg PR-owy, który mnie nie przypadł do gustu.

Trudno jest mi polecić ten film, który ma jedynie dwie zalety: scenografię i efekty specjalne. Reszta jest po prostu niestrawna. Dlatego też nie polecam na "Miasto 44" brać przekąsek. Czasami mdli...

Deranged

wtorek, 23 września 2014

Kamienie na szaniec (2014)

Za czasów mojej nauki w gimnazjum jedną z lektur była książka Aleksandra Kamińskiego pt. "Kamienie na szaniec". Sama w sobie była bardzo ciekawa, przedstawiała czytelnikowi przygotowania do Powstania Warszawskiego, pokazywała ciężkie wybory i trudne decyzje do podjęcia jak i dużą wagę przyjaźni. Przyznam, że to była jedyna lektura w gimnazjum, którą przeczytałam, ale nie o książce tutaj ma być pisane. 

Od momentu, kiedy ukazał się film na podstawie książki "Kamienie na szaniec" w reżyserii Roberta Glińskiego, zrobił się wokół niego spory szum. Oceny były podzielone: jedni mówili, że film to totalne dno, inni zaś, że jest "mega". Sama postanowiłam zobaczyć i ocenić, lecz z moją oceną jest bardzo ciężko.

Chyba każdy z nas zna Zośkę, Rudego i Alka i przedstawianie każdego z nich z osobna jest zbędne. Trzej dzielni bohaterowie – takich ich nam pokazuje początek filmu. Bohaterowie, którym wszystko udaje się wręcz doskonale, a i przy czym mają okazję zaimponować koleżankom. Widać po jak cienkim lodzie stąpają, a zwieszanie flag ze swastyką, zrzucenie bomb czy zawieszenie na ulicznej lampie kukły przebranej w nazistowski mundur, gdzie za rogiem idzie niemiecki patrol, zwyczajnie ich bawi. Przyznam, że ja sama na początku filmu bardziej bałam się o nich, wiedząc, że to film, niż oni sami o siebie. To normalne? Chyba nie. Na szczęście kiedy film się rozkręca widać w całej trójce poważniejsze podejście do sprawy i większe zaangażowanie. 

Atutem adaptacji "Kamieni na szaniec" jest dobrze dobrana obsada. Najbardziej wyrazisty jest drugi plan filmu. Nic dziwnego, skoro biorą w nim udział takie postacie jak: Chyra, Stenka czy Globisz. Największe brawa oddaję Danucie Stence – gra ona matkę Rudego, a scena, w której ogląda razem z Zośką zdjęcia zmarłego wcześniej syna, jest zagrana przez nią wręcz świetnie. Jej wyraz twarzy, opanowanie a jednocześnie rozdarcie pokazuje nam tragedię, która się wydarzyła. Traci syna, zachowuje zimną krew, a jednocześnie rozpacza. 

Dobry poziom aktorstwa pokazuje Tomasz Ziętek, który odgrywa rolę Rudego. Jak wszyscy dobrze wiemy, jego życie w książce jak i w filmie przedstawia nam głównie jego jako katowanego więźnia. Młody aktor chyba najpoważniej ze swoich rówieśników po fachu podszedł do odegrania roli i najlepiej reprezentuje jedną z najważniejszych postaci. 

Dużo gorzej wypada postać Tadeusza Zawadzkiego grana przez Marcela Sabackiego. Jego postać nie jest grana równo. W jednej scenie bardzo dobrze sobie radzi, w drugiej jest zbyt pewny siebie. Można odnieść wrażenie, że jest znudzony nadmiarem wrażeń, co sprawia niewierne odtworzenie postaci z książki. W tym momencie, pisząc o lekturze, trzeba wspomnieć o wadach filmu.

Idąc przy jednym z kin w moim mieście, na widok plakatu "Kamienie na szaniec" w głowie miałam jedno: Zośka, Rudy i Alek. I tu jest największy ból w moim sercu. Robert Gliński pomyślał jednak tylko: Zośka i Rudy. Trzeci ważny bohater pozostał zapomniany. Alek pojawia się w filmie, jednak jako postać z bardzo dalekiego planu. Dawidowski ginie w akcji pod Arsenałem, ale nawet w tym momencie reżyser nie zatrzymuje się przy jego postaci na dłuższą chwilę – nie wiemy, że miał dziewczynę, co dość wyraziście pokazane to jest przy postaciach Zośki i Rudego. 

Odnośnie dziewczyn: Tadeusz i Jan w filmie mają swoje sceny miłosne, które są pewnie przynętą na młodzież ze szkół gimnazjalnych. Stojące u boku chłopaków dziewczyny Sandra Staniszewska i Magdalena Koleśnik wypadają całkiem dobrze. Najlepiej wypada Sandra jako dziewczyna Zośki. Uwagę bardzo przyciąga scena ich ostatniego spotkania. Rozlane czerwone wino (to takie oczywiste...) nic dobrego nie może przynieść  młodym zakochanym. Jasno daje do zrozumienia widzowi, że zbliża się koniec ich miłosnej sielanki. Można więc uznać, że dość mocno wplecione w film dziewczyny zostały dodane kosztem Alka – tak ważnej postaci w akcji książki jak i filmu. 

Przeraża mnie w całym filmie ilość krwi. Tak, jest jej stanowczo za dużo. Pokazane sceny katowania Rudego przyprawiały mnie o mdłości tak duże, że zmuszona byłam odwracać głowę, a i nawet parę razy przerwać oglądanie filmu. 

Siadając do komputera z zamiarem obejrzenia tego filmu, miałam nadzieję, że powali mnie na kolana, tak jak zrobiła to książka kilka lat temu. Powaliła – niestety tylko na jedno kolano. Liczyłam jednak na coś bardziej będącego odzwierciedleniem książki. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że podczas całego seansu tęskniłam za Alkiem. Czy polecam ten film? Oczywiście, że polecam – osobom, które mają mocne nerwy, a widok dużej ilości krwi nie zaszkodzi im zdrowiu. 

Słowianka

środa, 3 września 2014

Sierpniowe niebo. 63 dni chwały (2013)

Film "63 dni chwały" Ireneusza Dobrowolskiego młodego reżysera niemającego zbyt dużego doświadczenia w swoim zawodzie zostawia wiele do życzenia. Akcja filmu rozgrywa się w dwóch planach czasowych: współczesnym i tuż przed Powstaniem oraz podczas niego. W kilku scenach możemy nawet zauważyć przejście w jeszcze trzeci plan,  co zwykłemu widzowi miesza w głowie. 

Początek filmu przedstawia nam współczesną Warszawę i prace budowlane, przy których jeden z robotników znajduje w ruinach przedwojennej kamienicy pamiętnik z czasów Powstania Warszawskiego, w którym ukrywający się wtedy młody profesor opisał pierwsze dni walki o Warszawę, oraz ludzki szkielet, młodej dziewczyny – sanitariuszki, o czym dowiadujemy się później.

W części historycznej zostaje nam przedstawiona młoda dziewczyna o imieniu Basia, która podczas Powstania Warszawskiego przeżywa swoją pierwszą miłość. Obie sceny przeplatają się ze sobą, co wprowadza mały chaos w film i sprawia, że odbiorca ma problem ze zrozumieniem tego, co reżyser chce nam przekazać. 

Największą porażką Ireneusza jest dodanie do filmu współczesnej muzyki w wykonaniu Hemp Gru. Chociaż muzyka to raczej zbyt ogólne słowo. Dodanie patriotycznego rapu i wplecenie teledysku z jednej z piosenek co ma mało wspólnego z rokiem 1944, sprawia, że film jest jeszcze większym dnem, niż był na samym swoim początku. Ich rola jest bardzo niejasna ponieważ nie wnoszą do filmu nic interesującego. Chodzą po mieście, wprowadzają krytykę komunizmu, wygłaszają swoje zdanie na ten temat, wykrzykując je na dachu pewnej kamienicy, malują graffiti nawiązujące do Powstania. Po co to? Jaki to ma cel w tej historii?

Jedynym plusem jest wplecenie w niego filmów nagranych w roku 1944, które pokazują, co tak naprawdę się wtedy działo. 

Ten film obnaża, jak reżyser nieumiejętnie podszedł do sprawy. Górę wzięły emocje i chęć pokazania zapewne młodym ludziom Powstania jak i przypomnienie o nim, a nie same przygotowania do tego filmu. Brakuje mi jednak takiej atmosfery z tamtych lat. Ukazania nam, młodemu pokoleniu tego co działo się w 63 dniach chwały, tego, co ludzie żyjący i biorący udział w Powstaniu czuli i przeżywali. Brak jasno określonej fabuły, wątki mało łączą się ze sobą. 

Gdyby ocenić film za jasność przesłania i składność, ciężko byłoby wybronić go od negatywnej oceny. jaką na każdym kroku dostaje. Film sam w sobie jest ciężki. Gdyby nie druga osoba, z którą oglądałam taką szmirę, z pewnością bym zasnęła po paru minutach. Jak ocenić tak źle ujęty film o tak ważnym wydarzeniu? Nie da się, przynajmniej ja nie umiem. Jeśli ktoś rozważa obejrzenie tego czegoś a nie np. jakiejś komedii romantycznej ze swoją dziewczyną, proponuję jednak wybrać komedię. 

Słowianka

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć (2012)

Czasami w życiu robimy różne dziwne rzeczy, których później żałujemy. Dla mnie jedną z nich jest obejrzenie filmu Patryka Vegi pt. "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć". Jeśli mogę komukolwiek coś na temat tej sztuki doradzić, to tylko jedno - uciekaj!

Będę spoilerował i nawet nie napiszę kiedy, bo mam nadzieję, że nie stracicie dwóch godzin na oglądanie tej szmiry. Film miał nawiązywać do "Stawki większej niż życie", jednak na tym się nie skupię, bo pierwowzór oglądałem ostatni raz blisko 20 lat temu. "Hans Kloss..." zaczyna się od zjazdu czołowych nazistów, którzy przeżyli II wojnę światową i planują odbudować IV Rzeszę. Oczywiście musi być po polsku i każdy wita się typowym "hajhitla" ze 30 lat po wojnie. Już po pięciu minutach oglądania filmu śmiechłem parsknąłem śmiechem, gdy rodowici Niemcy śpiewali hymn w ten sposób: [fonetycznie] "Dojczland, dojczland iber ales". Albo gdy nie potrafili wymówić swoich wojskowych stopni, tylko muszą je dzielić na sylaby (Daniel Olbrychski konkretnie). Ja pierdolę...

Im dalej w las, tym niestety było tylko gorzej. W połowie filmu zacząłem się głośno zastanawiać, czy to, co mi pokazano, jest na serio. Bardziej skłaniałem się ku pastiszowi, jakiejś formie żartu... Hansowi Klossowi rozbijają butelkę o skroń, nie leci krew, nawet mu się słabo nie robi. Cyborgów było zresztą więcej. Z filmu dowiedziałem się, że można dostać kilka kulek w brzuch czy serce, otrzepać się i iść dalej w pizdu, gdzie nogi poniosą. Brakowało tylko akcji z włożeniem palca w otwór lufy pistoletu...

Jedynie scenografia stała na wysokim poziomie oraz gra aktorska Emila Karewicza i Stanisława Mikulskiego. Scenariusz - kupa. Niektóre wątki znienacka pojawiają się i znikają, zupełnie od czapy. Efekty specjalne - kupa. Od razu widać, że polskie, takie przaśne. Granaty, bomby czy inne pociski mają w tym filmie moc rażenia sylwestrowej pocierki. 

Trzeba wspomnieć o "znakomitej" polskiej obsadzie, którą w skali beznadziei oceniam jedynie na 2/5, ponieważ w "Hansie Klossie" nie zagrali: Paweł Małaszyński, Tomasz Karolak i Borys Szyc. Oczekiwałem, że może Karolak skądś wyskoczy i zrobi z siebie pajaca, ale twórcy tego "dzieła" oszczędzili mi nerwów. Niemniej na tę dwójkę składali się niezwykle drętwi Tomasz Kot i papież Piotr Adamczyk. Aby było wiadomo, kto jest Niemcem, wszystkich aktorów ubranych w mundury SS ufarbowano na blond, wszakże nasi zachodni sąsiedzi są blondynami, naturalnie. Wracając jednak do obsady, obraz nędzy i rozpaczy uzupełniała gra Marty Żmudy-Trzebiatowskiej. Lepiej od niej zaprezentowałby się worek węgla, mniej by denerwował, a emocji wyraziłby tyle samo. Jej postać siedziała 25 lat w gułagu i przybyło jej 5 siwych włosów, taaa. Odrobinę jakości mogłyby dać cycki Anny Szarek, ale zanim zdążyła je zaprezentować, to jej postać umarła...

Nie da się nie wspomnieć, że dzięki swemu kryminalnemu charakterowi film stawia przed widzem pytanie, na które desperacko szuka on odpowiedzi. "Kiedy to się skończy?" - prześladowało mnie z częstotliwością uderzeń kościelnego dzwonu. Najlepsze z filmu okazały się końcowe napisy...

Deranged

czwartek, 16 stycznia 2014

Nimfomanka - Część I (2013)


To było moje drugie podejście do filmu Larsa von Triera i - nie ukrywam - największe moje obawy wzbudził właśnie kontrowersyjny reżyser. "Nimfomanka" miała być moim drugim obejrzanym dziełem duńskiego artysty. Wcześniejszy "Antychryst" bardzo nie przypadł mi do gustu, głównie ze względu na fabułę, której w ogóle nie zrozumiałem. Dlatego też mając na względzie wcześniejsze doświadczenia, m.in. z nagością grającej główne role w obu filmach Charlotte'y Gainsbourg czy wręcz z przesyceniem golizny (zarówno damskiej, jak i męskiej), zastanawiałem się, czy drugi raz nie popełnię tego samego błędu i nie zmarnuję dwóch godzin.

piątek, 3 stycznia 2014

Green Street 3: Never Back Down (2013)

Niedawno miałem okazję obejrzeć film "Green Street 3: Never Back Down", u nas bardziej znany jako Hooligans. O ile pierwszą część dało radę oglądać, choć do takiej produkcji jak "Football Factory" nie ma nawet startu, to dwie kolejne to tragedia (łagodnie mówiąc).

W trzeciej części mamy historię dwóch braci. Młodszy ostro udzielający się w GSE i starszy Danny, czyli były lider tej ekipy. Akcja filmu rozkręca się już na początku, po tym, jak młodszy z braci ginie w "ustawce" (jeżeli w ogóle można tak to nazwać, ale o tym później). Danny przyjeżdża na jego pogrzeb i tak wraca do gry. Tu warto wspomnieć, że Danny jest trenerem i prowadzi w innym mieście swoją szkołę sztuk walki. Nie chcę za bardzo się zagłębiać w fabułę i spojlerować, bo może ktoś jeszcze nie widział, ale opiszę pokrótce kilka rzeczy. Ustawki, czyli przesadzone walki wyjęte rodem z filmów sensacyjnych. Może nie ma tu sytuacji, kiedy główny bohater bije się z wrogiem, a reszta grzecznie czeka na swoją kolej, ale walka trwająca kilka minut, odbijanie się od ścian i efektowne machanie nogami, aż do sufitu nie wygląda według mnie autentycznie. No i te udawane ciosy, które bardzo mocno widać. Walki odbywają się w całkowitej tajemnicy, gdzieś w opuszczonych budynkach czy magazynach. Mamy rywalizację ekip znanych angielskich klubów. Najbardziej rozjebało mnie (tak rozjebało to bardzo dobre określenie), że w tych walkach udział biorą też psy i nikt nie ma z tym problemu... Brak słów.

Jednak film ten miał dwie małe zalety. Pierwszą, kiedy Danny ogarniał swoich kolegów, trenując w starym klubie w którym sam zaczynał, zgarniając ich pubu, a po wszystkim zamiast piwa i kolejki shotów stawiając im sok pomarańczowy. Drugą rzeczą, która mi się podobała, była scena, kiedy główny bohater przychodzi do swojej dziewczyny (prowadzi ona pub, w którym przesiadują ludzie z GSE) i widzi swoje spakowane rzeczy i ją wkurwioną oznajmiającą "Wypierdalaj, widziałam cię z psem, a ja nie lubię kapusiów". Dziewczny bierzcie przykład!

Tak jak pisałem na początku, film ogólnie jest przesadzony. Fabuła strasznie naciągana, żeby nie napisać, że jest po prostu z dupy. Do tej pory najlepszy film w tym klimacie to ruska "Okolofutbola", którą z całego serca polecam tym, którzy jeszcze jej nie oglądali.

M.