SPW

SPW

David Lane na tydzień

Wiedza jest przekleństwem. Z wiedzą podąża odpowiedzialność.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Publicystyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Publicystyka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 listopada 2014

O babie z brodą słów kilka

Parę miesięcy temu całą Europę zachwyciła osoba Conchity Wurst. Ach, jaka odważna - wzdychali. Postać może i odważna, w sensie artystycznym, ale gościu ją udający niespecjalnie. Panów przebranych za panie to ja widziałem publicznie ze 20 lat temu. I to w Polsce, więc dla mnie Austriak to żadne zaskoczenie.

Bo i co w tym takiego szokującego? Chłoptaś założył szpilki, sukienkę, domalował brodę i śpiewał. Łał, normalnie szał. Dla mnie cały ten performance byłby szokujący, gdyby przebił GG Allina, ale jeszcze mu wiele zabrakło. Wtedy mogłoby odebrać mowę, złamano by pewne konwenanse. Na scenie Eurowizji stały już różne dziwolągi, ale Europa na pewno nie widziała takiego pokazu jak na koncercie GG Allina. A szkoda, bo Eurowizji przydałby się powiew świeżości. Świeżości, heh...

Dzięki Internetowi wiele już w życiu widziałem, także pan w sukience nie robi na mnie wrażenia. Jedyne, co było niesmaczne, to możliwość, że oglądały to dzieci. Ludzie mają przecież różne odchyły, różne fetysze i to jest nawet całkiem normalne, póki nie pokazuje się dziwactwa całemu światu, by on przyklasnął i powiedział, że to jest normalne i nowoczesne. Gościu lubi udawać kobietę i bardzo fajnie, ma jakąś pasję, a dopóki nie robi nic złego, to chuj mi do tego. Wystawił się jednak na pokaz nie tylko swojemu narzeczonemu i podobnym zbokom, więc można go oceniać negatywnie i wręcz chamsko, jeśli ktoś uważa, że nie zasługuje na nic więcej. Tym bardziej, że występ był w telewizorze, a nie w cyrku, gdzie niewątpliwie najbardziej pasuje baba z brodą.

A skoro już się pokazał, to mam taki pomysł, by pokazywać go dalej, ale wieczorami po 22. Wymyśliłem nawet kampanię społeczną przeciwko molestowaniu w pracy. Stoi sobie Conchita przy kserokopiarce, do niej od tyłu podwala się gość w garniturze: kładzie jej rękę na dupie, podchodzi bliżej, łapie za piersi, przesuwa rękę w dół, wtem odwraca się baba z brodą i mówi: "chuja wymacasz!".

Deranged

piątek, 7 listopada 2014

Kijek zamiast marchewki


Już niedługo wybory, więc całe miasta przyozdobiono w oblicza polityków. Żeby jeszcze chociaż było na co patrzeć... Generalnie sposobem na udany plakat jest rzucająca się w oczy ogromna twarz kandydata oraz logo partii lub komitetu wyborczego. I ewentualnie jakieś krótkie hasło, w zasadzie każde jest niemal identyczne, jakby wszyscy korzystali z tej samej agencji PR-owej. Zero kreatywności i konkretów - pojedynek na wygląd, hasło przewodnie i "stajnię". Na tej podstawie mamy wybrać władzę?

W dupie to mam. Nie mam nawet na kogo zagłosować. Bo mnie to już obojętne, czy mój prezydent albo radny będzie elegancki. Albo z jakiej partii go wybiorą. Wolałbym wiedzieć, co ma do zaoferowania, żeby podał swój program wyborczy. Ale... tak sobie myślę - to i tak nie ma znaczenia. Doprowadziłoby to co najwyżej do wyścigu obietnic, aukcji z przebitkami, kto da więcej. A potem i tak będzie jeden, ten sam, chuj. Bo i dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić?

Ja wiem, dlaczego akurat się nie zmienia. Odpowiedź jest prosta: rządzący nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Konstytucyjny zapis to tylko pic na wodę, nieskuteczny w praktyce. Nad politykami nie ma żadnego bata, dlatego też ten zawód (dobre słowo - przyp.) cieszy się taką popularnością. Żaden polityk, nikt u władzy, sam sobie tej władzy nie ograniczy. Jeśli byłby gotów położyć na szalę własne życie, wówczas byłby władcą godnym zaufania, który obdarowałby go Naród. Dlatego też rządzący powinni swoje życia powierzać suwerenowi. To Naród powinien decydować o losach władcy. Wówczas ten miałby motywację, aby działać na korzyść poddanych, bo w przeciwnym wypadku zostałby surowo osądzony.

A na razie mamy tylko marchewkę (diety i pensje). Może czas na kija? Może czas, by - wolą Narodu - zdrajcy kończyli na sznurze, a złodzieje pod murem? Metody może i dość drastyczne, ale w niedalekiej przeszłości dość powszechne i nie wzbudzające oburzenia. Zresztą gdzieniegdzie praktykowane do dzisiaj. Oczywiście taka kara byłaby wymierzona tylko wówczas, gdy tak zechciałaby większość. Bo w końcu demokracja... I demokratom demokracja zacisnęłaby pętlę na szyi.

Deranged

czwartek, 6 listopada 2014

Antysocj(al)opatia

Muszę się nad sobą poważnie zastanowić, bo i tak by wypadało, przede wszystkim na trzeźwo. Niestety życie zmusiło mnie do tego, bym pił alkohol, prawie bez opamiętania. Tak to jednak jest, gdy ponosi fantazja.

Są w życiu wydarzenia, które zgodnie z narodową tradycją należy opić. Zawsze, gdy sięgam po piwo, piję do stanu, w którym się kontroluję i wtedy mówię dość. Zresztą sięgam po złocisty napój, bo mam taki prostacki gust, a te bardziej wyrafinowane trunki tylko wykręcają mi gębę. Tego dnia nawet nie miałem ochoty, by się napić i to jeszcze w dość nieznanym mi gronie osób. Z zaproszenia jednak skorzystałem głównie dlatego, że jestem za mało asertywny.

Do wszystkiego podchodziłem dość sceptycznie. Towarzystwo nie moje i raczej takie, z którym prędzej bym się pokłócił, niż w ryj dał, bo okularnicy i bić się nie chcą. Ostatecznie nie było źle, ale jak to zwykle bywa, nie można po prostu siedzieć, pić i się dobrze bawić we własnym towarzystwie. Znaczna mniejszość, ale za to najbardziej krzykliwa (pewnie zgadliście - baby), domagała się swym jazgotem pójścia na dyskotekę. I to był błąd, który zrozumieli wszyscy pozostali, że nie opłaca się dawać terroryzować kobiecie i jej przyjaciółce.

Ostatnie przechylone piwo miało być moim ostatnim. Niestety uciekł mi autobus, a taksówkami nie jeżdżę z zasady. Wtedy coś mnie podkusiło i kazało iść z resztą do wstrząsbudy. Dawno nie byłem, to chciałem zobaczyć, czy coś się pozmieniało. Właściwie to nie byłem nigdy, tylko kilka razy na osiemnastkach parę lat temu. Raptem raz mi się nawet podobało, ale głównie dzięki "wydarzeniom okołodyskotekowym". 

Fantazja mnie poniosła, to wjeżdżam. Łysa głowa, luźna bluza z kapturem, dżinsy i adidaski. Wcale nie planowałem, że tam się znajdę, tak to pewnie nałożyłbym flanelową koszulę i białe mokasyny, by nie rzucać się w oczy. W końcu jeśli wejdziesz między wrony... Ta, ale wejście tam dla takiego chama jak ja nie jest bynajmniej za proste. "Halt!" - zakrzyknął esesman ochroniarz i zaordynował kontrolę tożsamości. Wyciągnąłem trzy dowody, dwie legitymacje studenckie i prawo jazdy. Nie mam paszportu Polsatu, ale też bym nosił (jakbym miał). Taki wachlarz możliwości nieco przytkał mojego rozmówcę, bowiem musiał wziąć trzy dodatkowe oddechy, aby któryś dotlenił mózg, a nie wyłącznie mięśnie.

Po sprawdzeniu, że jednak nie mam sześciu tożsamości jak jakiś agent (Bourne chyba), mogłem odtrąbić (trutututu!) swoje zwycięstwo, gdyż dziarskim krokiem ruszyłem w kierunku parkietu. I wtedy mnie olśniło, jaki ja, kurwa, jestem głupi! Przecież ja się nie potrafię zachować, w takich miejscach szczególnie. "Nie umiemy się bawić w dyskotece, dziewczyny nie chcą takich jak my". I cóż zrobić, oka sobie nie wydłubię.

Ale nic - myślę - może te miliony się nie mylą i to, co leci z głośników, jest całkiem niezłe. Postanowiłem oszukać swe przytłumione alkoholem zmysły. Nic z tego. "Gówno z komputera - plastikowy syf" skutecznie bombardowało moje uszy. Jakieś murzyńskie rytmy z tym chamskim basem masakrującym moją wątrobę milion razy bardziej niż spożyty etanol. I wtedy zdałem sobie sprawę, że trzeba chlać dalej, do oporu, bo na w miarę trzeźwo tego nie da się znieść. A i ręce można by czymś zająć.

"Nie dla mnie kluby z grzeczną naćpaną młodzieżą", która dość specyficznie się zachowuje. Królem disko był ostro porobiony ćpun, który między stolikami dawał niezły popis machania wszystkimi kończynami naraz. Inni też "odpierdalali tarło", dosłownie, udając murzyńskie tańce do murzyńskiej muzyki.

Takie ocieranie przypominało mi bardziej jazdę w zatłoczonym autobusie, a nie taniec. Wpadłem też na złotą myśl, za co należą mi się słowa uznania, bo wymyślone już pod wpływem. Dyskoteki to miejsca dla ludzi, którzy nie mają nic do powiedzenia. Bo "gówno z komputera" tak łupie, że nic nie słychać i nie da się rozmawiać. I skompromitować swoją żałosną gadką.

Mekka intelektualnego ubóstwa nie jest miejscem dla mnie. Dlatego "pierdłem i wyszłem, bo chamstwa nie zniesę".

Deranged

wtorek, 14 października 2014

Zacznij od siebie

Po weekendowych wydarzeniach coraz częściej dopada mnie myśl, czy to ma sens. Czy sens ma dalsza walka. Bo obrana przeze mnie droga na pewno jest słuszna, w to nie wątpię i nie zwątpiłem. Wątpię w ludzi. Czasami brak sił, by walczyć. By znowu stanąć do walki samemu. Może i w sercach mamy to samo, ale dzieli nas tak wiele.

"Jesteśmy rodem wielkich Ariów", za takich przynajmniej się uważamy. Czy rzeczywiście tak jest? Czy jesteśmy taką elitą? Czy tacy ludzie jak my zmieniają świat? Czy w ogóle mogą go zmienić? Fakt, jesteśmy mocni i pierwsi do picia czy do bicia. Ale czy wyłącznie o to w tym chodzi? Musimy być twardzi i niezłomni, nie tylko w walce czy przy kieliszku. Musimy odznaczać się przede wszystkim twardym charakterem. Siła i męstwo jest wewnątrz nas. Niezłomność, trzeźwość i upór pozwolą nam znaleźć się tam, gdzie już dawno powinniśmy być. Nie możemy być menelami, zarzyganymi albo zaszczanymi żulami. Brak umiaru obnaża słabość, co kłóci się z wyobrażeniem i własnym wysokim mniemaniem.

A to, kto jest większym lewakiem czy mniejszym, nie ma obecnie żadnego znaczenia. Żałosne jest to, że zawsze najgłośniej szczeka kundel, który ma najmniej zębów. Dlatego zmieniajmy świat, zaczynając od siebie. I wymagajmy też przede wszystkim od siebie. Dopiero potem od innych.

Deranged

Ten hearts, one beat. One hundred hearts, one beat. Ten thousand hearts, one beat. We are born to fight and to die and to continue the flow, the flow of our people.

Robert Jay Mathews
1953-1984


poniedziałek, 6 października 2014

Niech praca się opłaca

Życie bezrobotnego nie jest wcale takie lekkie i nie polega bynajmniej wyłącznie na chodzeniu do kina czy oglądaniu filmów na kanapie w dużym pokoju. Życie bezrobotnego "aktywnie poszukującego zatrudnienia" to pieprzona mordęga. Jedna wielka katorga, codzienna monotonia dobija. Każdy dzień jest taki sam, co najwyżej pełen rozczarowań. A ten, kto uważa, że leży się do góry wentylem, nie ma racji. Bo poszukiwanie pracy jest zajęciem trudniejszym niż sama praca. Szczególnie jeśli ma się jeszcze jakieś oczekiwania.

Pięć lat studiów na gównianym kierunku psu w dupę i tak. Taka jest Tuskolandia, tutaj niestety młody, wykształcony, zdrowy i z miasta (czyli ja) nie ma szans na początku swojej kariery. Miałbym szansę, gdybym może był stary, niepiśmienny, niepełnosprawny albo chociaż ze wsi. Wtedy start miałbym ułatwiony. Uwierzcie, że tak jest, bo tak mi - nie wprost co prawda - tam powiedziano. W...

Urzędzie Pracy, do którego zawędrowałem bez większych nadziei na końcowy sukces. Bo to w życiu bezrobotnego jest jedna z największych przeszkód. Śpisz sobie do jedenastej każdego dnia, ale żeby dostać numerek w Urzędzie Pracy musisz przyjść przed ósmą rano. Albo na jakieś inne dziwne spotkanie, też zawsze rano. Urząd jest dla interesantów, petentów czy klientów, a nie dla urzędników, i godziny jego otwarcia powinny być dostosowane do odwiedzających. Dlatego też strasznie mnie wkurwiało to, że szedłem tam wiecznie niewyspany, przez co moja zdolność kojarzenia i ciętych ripost była nieco przytępiona. Gorsze od rannego wstawania na bezrobociu jest tylko nieznajdowanie odpowiedniej oferty i ta świadomość, że przedsiębiorca jebany kapitalista tylko myśli jak oszukać pracownika.

W poczekalni zawsze całkowity przekrój społeczeństwa. Mężczyźni po zawodówkach, którzy musieli korzystać z pomocy kolegi umiejącego czytać, farmerzy w kowbojskich kapeluszach, nowobogaccy, ludzie ze wsi po PGR-ach czy wytatuowane nawet na głowie matki z małymi dziećmi na rękach. Wszyscy. I wśród nich ja, chyba jedyny rozumiejący system numerków, rozumiejący nieco pracę urzędnika i jego brak motywacji do szybkiej obsługi. Ale mogliby pracować na akord, usłyszałem. Najpierw urzędnicy, a potem lekarze.

W końcu moja kolej, mój numer pali się na wielkim ekranie. Lecę na złamanie karku, żeby nikt mi się w kolejkę nie wepchnął. Siadam na krześle, po drugiej stronie kobieta, o wieku chyba niższym, za to wyższej wadze na pewno. Siedzę do niej bokiem, trochę niewygodnie wykręcać głowę czy coś pisać. Urzędniczka patrzy na mnie maślanym wzrokiem, jakby chciała mnie schrupać, pewnie przypominałem jej ciastko albo golonkę. Zadaje mi jakieś dziwne pytania, dopytuje o numer telefonu i adres zamieszkania. Niewyspany byłem i podałem, nie przypuszczałem, że to może być pułapka i do mnie zadzwoni albo - co gorsza - przyjdzie. Na szczęście nie mieszkałem pod adresem zamieszkania, to gdyby śpiewała serenady pod moim balkonem, zdenerwowałaby co najwyżej tylko sąsiadów.

Wśród coraz bardziej absurdalnych pytań dochodzimy do punktu kulminacyjnego. Moja rozmówczyni po spytaniu mnie o kwalifikacje, doświadczenie zawodowe, umiejętności, długość penisa, przyczyny braku pracy, oczekiwania finansowe i zawodowe, wypaliła:
- Czy oprócz dochodu jest coś, co skłania pana do podjęcia pracy? - spytała, a ja milczałem. Jej wzrok stawał się coraz bardziej napastliwy, a znak zapytania zaczął się mnożyć w jej oczach w tempie geometrycznym.
- Yyy, nie... Nic - odparłem z zawahaniem, nieco wystraszony. Mówi się dzieciom "nie wstydź się, pani cię nie zje", ale akurat tutaj nie miałem takiej pewności.
- NAPRAWDĘ NIC? - rzekła wielkimi literami.
- Tak.
- A może doświadczenie zawodowe albo rozwój osobisty? - próbowała mnie naprowadzić na swój trop.
- Nie, to tylko puste slogany. Pracuje się przede wszystkim dla pieniędzy.

Szach-mat, prawacka kurwo! Zaorane!

To już był koniec naszej dyskusji. Syty głodnego nie zrozumie, pani zza biurka nie może zrozumieć bezrobotnego, a dla rozwoju zawodowego czy osobistego nie wykonywałaby pracy, tylko wolontariat. A że ja mam swoją godność to - jak mówi cytat - "kasa, Misiu, kasa". Wynagrodzenie za pracę jest tak oczywiste jak micha dla psa (niestety wciąż nie wszędzie).

Moja arogancja trochę wybiła panią z myśli o kremowym ciastku i chyba ostatecznie odwiodła ją od dzwonienia do mnie czy śpiewania pod moimi oknami. Do domu wróciłem jako bezrobotny, dalej szukać w Internecie czegoś lepszego niż słynne 7,50 na godzinę brutto na umowę zlecenie za pracę zmianową po osiem godzin (albo dwanaście) bez prawa do urlopu i płatnych nadgodzin, najlepiej z orzeczeniem o niepełnosprawności, mile widzianym 30-letnim doświadczeniem i umiejętnością wszystkiego w zamian za miłą atmosferę i młody zespół. Bo na pewno nie za godziwe wynagrodzenie...

Deranged

niedziela, 21 września 2014

Droga z górki prowadzi tylko na cmentarz

Niejeden z nas zastanawia się, czy nasza walka ma jeszcze sens. Czy w ogóle jest nadzieja na końcowe zwycięstwo, czy mamy "czekać na lepsze czasy"? Te lepsze czasy ciągle nie nadchodzą, a wyczekiwanie ich bywa usprawiedliwieniem własnej bezczynności.

Droga, którą wybraliśmy świadomie, prowadzi wyłącznie pod górę. Nasza lojalność wobec siebie nawzajem i wobec nam podobnych utrzymuje nas na obranej ścieżce i nie pozwala z niej zboczyć w łatwe i przyjemne, lecz próżne i bezwartościowe. Żadna droga do sukcesu nie wiedzie z górki. Liczba pokonanych przeszkód jest miarą wartości celu, do którego podążamy. Jeśli myślisz, że dojdziesz do czegoś, a wszyscy będą Ci rzucać pod nogi gałązki oliwne, to jesteś w błędzie. Co najwyżej mogą rzucić kłody i okręcić jak w ciuciubabce tak, żebyś się zgubił.

Jeżeli się poddamy i zwątpimy, nie będziemy nic warci dla tych, co pozostaną. Tak jak nic niewarci w naszych oczach są ci, co zdradzili swoje ideały. Niektórzy wolą wyciągnąć nogi przed telewizorem. My wolimy iść. Choćby wyłącznie pod górę. Bo taka jest droga nacjonalisty.

Deranged

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Prostacka ekonomia z jabłkiem w tle

Jeszcze chciałem Wam coś napisać o moim wypoczynku na łonie natury. W radiowych informacjach usłyszałem o embargu na polskie jabłka, gruszki, paprykę, kapustę i coś tam jeszcze. Nasze jedzenie nie wjedzie na terytorium Federacji Rosyjskiej, ot co. I miałbym to w dupie, ale...

Prezenter informacji radiowych poinformował, że przez embargo cena jabłek wzrośnie. Jak to jest możliwe?! Jako klient nastawiałem się raczej na obniżkę, a tu hyc, będzie drożej. Zamknięty rosyjski rynek powinien przecież spowodować niższe ceny, bowiem więcej produktów pozostanie w kraju. Maleje popyt, rośnie podaż, spada cena - proste jak drut. Ja się tak mądrzę, bo słuchałem na ekonomii. Jednakże gdybym nie słuchał, to do tego doszedłbym na chłopski rozum. Ale chłopski rozum jest jakiś inny...

Polski rolnik woli, żeby się zmarnowało, jeśli ma mu się nie opłacać. I dobrze, jego prawo. A moim prawem i kaprysem jako klienta jest kupno tanich mandarynek czy jakichś innych bananów i brzoskwiń zamiast polskich jabłek.  I tak za nimi jakoś specjalnie nie przepadam, więc przeżyję bez nich.

Moja logika nie pozwala zrozumieć tej podwyżki. Prostacka ekonomia i ogromna ignorancja również nie pomagają. Nie zjadłem i nie zjem jabłka na złość Putinowi. Prędzej zjem nektarynkę na złość chytrusom, którzy wolą, żeby jedzenie zgniło w kompostownikach.

Deranged

niedziela, 10 sierpnia 2014

Bezrobocie, tęcza, Zawisza

Korzystam z wakacji, ale bardziej z bezrobocia, które przypadkiem mnie dopadło i prawdopodobnie zbyt prędko nie puści. Niemniej odpoczywam już kolejny dzień na łonie przyrody, opalając się w cieniu, bo słońca nie lubię, co zresztą widać na pierwszy rzut oka. Można by moim zdjęciem ilustrować zjawisko "błękitnej krwi".

Ćwierkanie ptaków, duchota i wkurwiające końskie muchy oraz wygodne krzesełko - w takiej scenerii odpalam radio i nasłuchuję wiadomości, aby być na bieżąco ze światem. Serwis informacyjny rozpoczął się z grubej rury - spłonęła tęcza. Znowu. I dalej jakieś pierdoły o zatrzymaniu dwóch pijanych mężczyzn w średnim wieku czy o tym, ile będzie kosztowała odbudowa.

Sam nie wiem dlaczego, ale uśmiechnąłem się pod wąsem. Może dlatego, że dawno się nie goliłem. Zacząłem też głęboko nad tym wszystkim się zastanawiać, bo według mnie nie o samą tęczę chodzi. Oczywiście tęcza mi się nie podoba z prostego powodu: jest zwyczajnie brzydka. Ona jest nawet odrażająca. Niemniej gusta są różne, a szczególnie nad Wisłą panuje jakieś zamiłowanie do kiczu, tandety i plastiku. I nie obrażam tu disco polo, bo sam lubię.

Ktoś zwykłą zapalniczką podpalił tęczę, która tym razem miała być niepalna. Teraz panowie podpalacze będą odpowiadać przed sądem, a powinni dostać nagrody. Bo urzędnicy zapewniali, że nie da się jej podpalić. I co? Gówno, jak zwykle. Dało się. Oszukano ludzi za ich pieniądze. To jak z tą reklamą szyb przeciwpancernych, między którymi umieszczono gotówkę. Po to je postawiono, by prowokować do zniszczenia i by sprawdzić ich wytrzymałość. I tęcza też po to została odbudowana, aby sprawdzić jej niepalność i wiarygodność urzędników. Test oblany.

O, zaraz się zacznie - przeczuwałem. Kolejna szansa dla przedstawicieli Ruchu Narodowego, by zaistnieć w mediach i przypomnieć o sobie i o tęczy oraz by wystąpić w roli terrorysty-oszołoma, który organizuje wiec pod tęczą, bije się z policją i dostaje grzywnę. Ale prawdziwymi terrorystami są autorka instalacji i władze Warszawy, które trwonią pieniądze na odbudowę szpetnego działa sztuki. Za swoje by jej nie postawili, ale za cudze to chętnie. Na złość wszystkim.

Oszołomów też jednak nie brakuje. Tęcza urasta do rangi problemu wagi państwowej. Czy tęcza ma być tęczowa, czy biało-czerwona, czy żadna. Mnie na przykład to bez różnicy, bo pewnie nigdy jej nawet na oczy nie zobaczę, więc dupa z tego względu mnie nie swędzi. Trochę mnie to zastanawia, po co niektórzy tyle energii tracą na walkę z taką głupotą, mając wszechobecną chujnię wokół. Odwracanie uwagi od tego, co jest naprawdę ważne, i skupianie się na zagadnieniach absolutnie nieistotnych w tym momencie. Walka z tęczą ma obecnie tyle samo sensu co wyprawa Don Kichota...

Pieprzona tęcza. Chrzanić ją. Myślałem, że nic więcej mnie nie zaskoczy, ale oczywiście Artur Zawisza pokrzyżował moje plany spokojnego powrotu do codzienności. Świetnie wypadł w telewizji oblany wodą przez transwestytę Rafalalę. Piękne wystąpienie! W tym mokrym wąsie na pewno zakochała się niejedna samotna kobieta po pięćdziesiątce. Ale bądźmy poważni na tyle, na ile się da. Przyszedł Zawisza do studia świetnie przygotowany i elegancko ubrany, obraził swojego rozmówcę, obraził się i wyszedł. Spodziewałem się innego zachowania, bo obrażanie oponenta mogło wywrzeć wrażenie tylko na niezbyt poważnych osobach. Siadając z kimś przy stole z zamiarem dyskusji (i wiedząc z kim), należałoby zachowywać się w miarę kulturalnie, a nie zadawać ciosy poniżej pasa. W czuły punkt Rafalali.

A Ruch Narodowy powoli staje się partią specjalizującą się w pedałach, gender, związkach partnerskich, itd. Tęcza to symbol LGBT, więc spalić. Ale że to symbol, nie ma już znaczenia. Gdyby tam stała swastyka, to też mogłaby być dla niektórych symbolem szczęścia, a nie zniszczenia stolicy przez Niemców. Bo to właśnie jest symbol i jeśli ktoś nie zna definicji tego słowa, to nie zrozumie i mnie.

A łatka przypięta Ruchowi Narodowemu "to ci od tych pedałów" może się przyjąć w społeczeństwie. Bo skoro Artur Zawisza wiedział, że Rafalala daje dupy w opcji full-wypas za 200 zł... Tymczasem poważne problemy schodzą na dalszy plan. Bida jest i pracy nie mam. Ale to nie jest ważne, uwagę lepiej poświęcić tęczy i jakiemuś transwestycie.

Deranged

wtorek, 15 lipca 2014

Gorzowscy profesjonaliści

Trudno odmówić sobie przyjemności wyszydzenia polskich policjantów. Niemal każdy dzień przynosi jakąś nową historię. Zdaje się, że dla naszych dzielnych stróżów prawa największym zagrożeniem nie są przestępcy czyhający na ich życie, ale telefony komórkowe, aparaty i inne urządzenia, które rejestrują ich niekompetencję. Tak jak na przykład w Gorzowie podczas strzelania do - uwaga! - bezbronnego człowieka. Echo tych wydarzeń obiegło całą Polskę i można zauważyć pewien dwubiegunowy sposób rozpatrywania sprawy: chwalący działania policji i potępiający.

W przypadku tego pierwszego poglądu dominują przedstawiciele policji, którzy uważają, o zgrozo, że zachowanie ich kolegów po fachu było całkiem niezłe, ponieważ osiągnęli cel - unieszkodliwili uzbrojonego w młotek i tłuczek do mięsa (albo podobne narzędzia) wariata. No tak, ręka rękę myje, niczego więcej od wąsów nie można się spodziewać. Oni by nawet bronili Stevena Seagala strzelającego do małych dzieci, tłumacząc gawiedzi, że on perfekcyjnie wykonywał swoje obowiązki. 
Inni zwracają uwagę na to, że funkcjonariusze oddali 13 lub 17 strzałów i tylko jednym ranili uciekającego przestępcę. Wspomniani przedstawiciele policji wybielający swych kolegów wskazali, że biorący udział w akcji stróże prawa celowali w nogi, aby unieszkodliwić uciekającego. Tylko że film pokazuje zupełnie co innego - kule po strzałach policjantów odbijały się 20-30 cm poniżej okien kamienicy, gdzieś na wysokości klatki piersiowej bandyty.

Bo jego wina nie podlega wątpliwości. Niszczył cudze mienie, a potem atakował policjantów. Tylko że w całej sprawie jest ważniejsza kwestia niż ta, że para w odblaskowych kamizelkach potrzebowała kilkunastu strzałów, aby raz trafić do celu. Rozpatrując zdarzenie pod względem prawnym, znajdziemy mnóstwo uchybień funkcjonariuszy, których skutkiem powinno być albo wydalenie ze służby, albo dożywotnie odebranie broni i zdegradowanie do roli parkingowego, czyli wystawiacza mandatów za złe parkowanie.

Zacznijmy od tego, co widać. Z radiowozu wysiada policjant i kieruje broń w stronę uzbrojonego w narzędzia człowieka, nieco dalej policjantka również celuje w jego kierunku ze swojego pistoletu. "Na glebę [na ziemię? - przyp.]" krzyczy policjant, a jego partnerka "rzuć to, rzuć to, kurwa". Nie wiadomo, czy oddali wcześniej strzały ostrzegawcze, bo film tego nie prezentuje, chociaż one nie są istotne. Zamiast podwórkowej łaciny policjanci powinni ostrzec mężczyznę o zamiarze użycia broni.

Mężczyzna robi zamach, strasząc rzutem w kierunku policjantów. Ci przerażeni, trzymając w ręku broń, chowają się za radiowóz i samochód obok, po czym w ich kierunku leci to, co ten człowiek trzymał w ręku. W tym momencie padają dwa strzały. Pierwszy oddała policjantka chwilę po rzucie przedmiotem w kierunku policjanta, drugi strzał oddał policjant, kiedy właściwie zagrożenie jego życia lub zdrowia nadlatującym przedmiotem minęło. Następnie człowiek atakujący uzbrojonych w tak zwaną śmiercionośną siłę policjantów z opuszczonymi rękoma zbliża się do wycofujących się stróżów prawa. Drugie narzędzie trzyma w ręku, po prostu podchodzi. W tym czasie policjanci oddają w jego kierunku dwa kolejne strzały. Nie było żadnego zagrożenia życia policjantów, gdyż ten człowiek nie wykonał żadnego agresywnego ruchu. Następnie mężczyzna wraca na poprzednią pozycję, robi zamach i atakuje schowanego za radiowozem policjanta. Policjantka oddaje wtedy strzał i mężczyzna zaczyna uciekać. 

Od tego momentu policjanci całkowicie obnażyli swe nieprzygotowanie.

Gościu zaczyna uciekać, wtedy policjant wstaje zza radiowozu i oddaje strzał, dołącza do niego jego partnerka i od tego momentu oddają około dziewięciu strzałów. Jeden z nich trafia uciekającego w kolano, co powoduje upadek. W trakcie upadania policjanci oddają dwa strzały i dodatkowo jeden, gdy mężczyzna leży nieruchomo na ziemi. Potem biegają od radiowozu do poszkodowanego, nie wiedząc za bardzo, co mają zrobić. Zupełnie jak psy wokół jeża. Oboje nie postanawiają przeszukać leżącego lub udzielić mu pomocy w związku z postrzałem. Ponadto nie zabezpieczają swojej broni, którą wywijają we wszystkich możliwych kierunkach.

I teraz rozpatrzmy dwie kwestie. Pierwszą jest bezpieczeństwo. Policjanci strzelają niemal na oślep, pociski lądują w budynku centymetry od okien, spośród których gdzieniegdzie wyglądają ludzie. Należy mieć na uwadze, że jeden pocisk to prawdopodobnie jeden rykoszet, zatem oddając 17 strzałów, mamy aż 17 możliwości ranienia osoby postronnej lub nawet siebie. Po drugiej stronie, co widać na filmie, znajdowało się kilka osób spacerujących chodnikiem. I to przez większość czasu ich życie i zdrowie było zagrożone bardziej działaniami policji niż człowieka z narzędziami. Również w czasie ucieczki para funkcjonariuszy oddaje strzały w kierunku ulicy, nie licząc się z konsekwencjami.

Dalej należy tę sprawę przeanalizować pod kątem prawnym. Przepisy jasno określają, kiedy broń może być użyta. Już nawet nie ma sensu się bawić w analizowanie polskich ustaw. Istotnym określeniem jest tak zwana bezwzględna konieczność użycia siły. I czy w przypadku gorzowskim możemy mówić o tej konieczności? Tak, ale... No właśnie, możemy mówić, że policjanci użyli broni palnej, bo taka była konieczność, ale ona zachodziła w momencie czynnego ataku na ich zdrowie, czyli wtedy, kiedy musieli uchylać się przed nadlatującymi narzędziami.

W związku z tym nie powinni byli oddawać strzałów, gdy mężczyzna podchodził w ich kierunku. Najbardziej nagannym zachowaniem jest jednak oddawanie serii strzałów w kierunku uciekającego człowieka. Mężczyzna obrócony plecami nie stwarzał już żadnego zagrożenia, aby do niego strzelać. Bardziej zasadne byłoby podjęcie innych czynności zmierzających do obezwładnienia i aresztowania przestępcy. Tutaj policjanci ewidentnie dali się ponieść emocjom, co spowodowało zagrożenie dla agresora, osób postronnych i samych policjantów. W zaistniałej sytuacji trzymam kciuki za sprawiedliwość. Aby ta dosięgła nie tylko człowieka niszczącego cudze mienie, ale także policjantów, którzy do pracy w mundurze ewidentnie się nie nadają. I wierzę, że przyzna to już jakiś polski sąd, chociaż moja wiara jest bezpodstawna. Prędzej uwierzyłbym w sprawiedliwość pochodzącą ze Strasburga.

Konkluzje też będą dwie. Policjanci uzbrojeni niemal po zęby boją się gościa z młotkiem i tłuczkiem. Nie boją się za to nikogo skutego na komisariacie, którego godzinami mogą katować i się nad nim znęcać. A po drugie to niech się nauczą. Albo prawa, albo strzelać. Najlepiej jak Steven Seagal.

Deranged

wtorek, 1 lipca 2014

Nadgorliwa troska o bezpieczeństwo


Od kiedy futbol coraz bardziej zaczął przenikać się z polityką, taki związek nie wychodzi nikomu na dobre. A na pewno nie kibicom. Pod rządami czujnego szeryfa Donalda Tuska podlegli mu wojewodowie postanowili rzucić się z pianą na ustach nie tylko na tysiące fanatyków z młyna, ale również na zwykłych fanów rodzimej kopanej piłki.

Wspomnienie o zabójstwie polskiego futbolu dzięki aferze hazardowej przez pierwszego chuligana RP nie ma nawet większego sensu. Były pseudokibic gdańskiej Lechii ze 30 lat temu "machał wężem ogrodowym niczym lassem, czym uratował swoich kompanów przed pobiciem" (kurwa, co za bzdury - red.), a teraz ustawami oraz rękami podległych mu wojewodów rzuca wszystkim fanom piłki kłody pod nogi.

Tym razem trafiło na Lecha Poznań. Wojewoda Piotr Florek (na zdjęciu pokazuje, że nie ma brudu pod paznokciami) postanowił zamknąć cały stadion Kolejorza na mecz z Piastem Gliwice tylko dlatego, że ma podejrzenie, że ponownie ktoś może odpalić racę. I całą winę zwala na zarząd klubu, który nie chciał odmówić wstępu wszystkim kibicom z trybuny, na której odpalono środki pirotechniczne. Bo i niby dlaczego?! Załóżmy, że prawo złamało 20 albo nawet 50 osób, a jednomeczowy zakaz stadionowy otrzyma z 1500 osób. To nie ma żadnego sensu, powinno się karać tylko i wyłącznie tych, którzy narozrabiali. Odpowiedzialność zbiorowa jest bardziej charakterystyczna dla tyranii, a nie demokratycznych rządów. A jeśli klub, ochroniarze i policja nie potrafią ustalić, "kto co był", to może problem leży gdzieś indziej?

Sytuacja jest o tyle absurdalna, że nikt nie pomyślał abstrakcyjnie. Nie ukarano osób, które odpaliły pirotechnikę, bo zapewne nie dało się ich rozpoznać. I dlaczego, na przykład taki ja, nawet gdybym na tej trybunie stał wówczas, miałbym otrzymać zakaz wstępu na mecz z Piastem? Co, miałbym podejść do gościa z racą i prosić go o wylegitymowanie, aby jego dane przekazać policji czy ochronie, które mimo monitoringu, przeszukiwania, bazy kibiców, kart i innych pierdół nie potrafią tego zrobić? Czy może miałbym takiego człowieka ująć i przekazać ochronie? Nawet pewnie gdybym tak zadziałał, to mam poważne wątpliwości, czy pan wojewoda Florek poczułby się odpowiedzialny za wypełnienie ubytków w moim uzębieniu.

Wtedy to by była sytuacja bezpośrednio zagrażająca życiu lub zdrowiu. Bo o to tak martwi się Florek. Że stanie się tragedia. Że odpalano 99 razy, a setny może doprowadzić do katastrofy. I proponuje na przykład wjazd prewencji lub ochrony na nabity sektor. O, wtedy byśmy mieli polskie Heysel. Kilkadziesiąt stratowanych ciał leżących bezwładnie na murawie, ale jednak bardzo bezpiecznych, bo nie groziłoby im poparzenie. Nikt nie zastanowił się nad tym, że może rzeczywiście bezpieczniej byłoby wówczas, gdyby te race odpalały poważne osoby w cywilizowanych warunkach, a nie w kombinezonach malarskich, kominiarkach albo w samych bokserkach. I jeśli ktoś naprawdę dba o bezpieczeństwo, to nie będzie zamykał stadionów z błahych powodów. Bo i do samochodu wsiąść by nie mógł, trawestując - jechałby 99 razy, a za setnym uderzyłby w drzewo i by umarł. Życie nie polega na ciągłym strachu.

Ale życie z pewnością jest przewrotne. Kilka lat temu stadion skakał, by nie głosować na "Kaczora". Teraz nawet skakać nie może, bo nie bardzo będzie gdzie takie protesty uskuteczniać. Chyba że pod stadionem.  A za Tuska miało się żyć lepiej. Wszystkim. Teraz to mądry kibic po szkodzie... ale tak się wykierował, to ma.

Deranged

Kibicowanie czy Polityka? Trudno się zdecydować.


Fußball ist Fußball und Politik bleibt Politik

niedziela, 29 czerwca 2014

Nie jestem "wszyscy"

Moje silne poczucie indywidualności powoduje, że nie idę za tłumem. I nie lubię, gdy ktoś do mnie zwraca się jak do bezosobowej ciemnej masy. Nie czuję do niej przynależności, więc na podobne nawoływania zwykle pozostaję głuchy.

Chodzi mi przede wszystkim o te "wszyscy na marsz", "wszyscy na mecz", "wszyscy dałn" i tym podobne. Najlepiej żeby to było jeszcze okraszone naszą swojską, piękną kurwą. Ach, jakie to mobilizujące, szczególnie dla kogoś, kto ma trzycyfrowe IQ i lubi czytać książki. Dlatego to do mnie nie trafia, a jak wszyscy idą, to niech idą. Nastolatek pójdzie za tłumem, ja pójdę, jeśli będę chciał. I jeśli będę chciał, to wyjdę naprzeciw.

Bycie cząstką szarej masy zabija Twoją indywidualność. By być kimś, nie można być nikim albo jednym z wielu. Trzeba być jedynym.

Deranged

niedziela, 15 czerwca 2014

Prawdziwy Lolocaust

Ostatnio nie jestem na bieżąco z tym, co się dzieje w kraju i na świecie. Półtora miesiąca siedzenia w zamknięciu (ale nie w areszcie! - przyp.) spowodowało, że tak wiele się działo, a ja nie mam o tym pojęcia. Na szczęście nie umknęły mi żydowskie roszczenia wobec Polski za tak zwany Holocaust.

Można by to skomentować tak sztampowo, że ktoś powinien się stuknąć w łeb. Albo, parafrazując Józefa Cyrankiewicza, że kto przyłożył rękę do wypłaty nienależnych odszkodowań, to mu naród tę rękę odrąbie. To jednak zbyt oczywiste. Żydzi ze swej narodowej tragedii zrobili świetnie prosperujący biznes i teraz doją, kogo tylko się da.

Polska, wypłacając cokolwiek, przyznaje, że jej obywatele współuczestniczyli w zagładzie narodu żydowskiego (z hebrajskiego Szoah). Jeśli tak, to trzeba diametralnie zmienić przyjętą wcześniej strategię. Dość walki z "polskimi obozami zagłady", "polskimi obozami śmierci", dość przypominania o Yad Vashem! Stop! Przeszłość i prawdę zostawmy oszołomom.

Dzięki działaniu Żydów można spojrzeć na Holocaust z innego punktu widzenia. My, Polacy zostaliśmy już uznani za współwinnych. Nawet za winnych, nie umniejszajmy roli naszych rodaków. Trudno. Zresztą nie wypada, by oprawcy mówili ofiarom, kto jest winny. Załóżmy zatem, zgodnie z przyjętą w Izraelu teorią, że wina ciąży na Polakach, bo przecież my "wysysamy antysemityzm z mlekiem matki". I co, mamy się w związku z tym czegoś wstydzić?! Polacy zorganizowali świetnie prosperujące przedsięwzięcie - kilkadziesiąt obozów, rozwinięta sieć transportu do nich z całej Europy i pracujące pełną parą komory gazowe oraz krematoria, w których najpierw zagazowano, a potem spalono 6 milionów Żydów. Czapki z głów, bo udało się to zorganizować w ledwie dwie dekady aż po 123 latach państwowego niebytu. Ja tam jestem pod wrażeniem.

Polskie władze niech zapłacą. A my już więcej nie przepraszajmy, bądźmy dumni nawet ze swej mrocznej przeszłości. W końcu to my zorganizowaliśmy prawdziwy Lolocaust.

Deranged

czwartek, 15 maja 2014

Litość to zbrodnia

Często wokół nas zdarzają się osoby, które mogą więcej, częściej im wybaczamy błędy, bo nam jeszcze na tych ludziach zależy. Często też nad kimś się litujemy, nie pamiętając hasła, że litość to zbrodnia. Jak twierdził Fryderyk Nietzsche, litość powoduje, że osoba współczująca zamiast zająć się własnym rozwojem, niepotrzebnie pochyla się nad słabymi.

Niestety, miał rację. Litość, współczucie, żal każą nam się pochylać nad słabszym. Wybaczenie i inne wzniosłe hasła będące cnotami głównie w doktrynie chrześcijańskiej nie tylko zrównują silniejszych ze słabszymi, ale nawet zmieniają ich miejscami. Ten na górze schyla się do biedaka, ale okazując wobec niego swą słabość, czyni go silniejszym od siebie.

Obrazując to, wyobraź sobie dumnego silnego człowieka, któremu robi się żal klęczącego biedaka. Litość każe się nad nim pochylić, później klęknąć obok, a następnie leżeć pod nim plackiem. Klęczący jest ciągle na kolanach, a w społecznej hierarchii awansował. Jeśli chcesz pomagać, rób to z potrzeby serca. Innym przykładem może być gladiator, któremu żal robi się pokonanego przeciwnika, którego publiczność skazała na śmierć, wskazując kciukiem na gardło. Zwycięzca lituje się nad przegranym, który wstaje i go zabija w dowód "wdzięczności". On się nie zawahał.

Aby być silnym i niezależnym, nie wolno się litować. Nigdy. Szczególnie nad wrogiem, bo on nie zlituje się nad nami.

Deranged

"Nie ma litości dla skurwysynów..."

wtorek, 6 maja 2014

Być w układzie czy być sobą?

Zastanawiam się nad tym, czy warto trwać w układzie wbrew sobie, ale w zamian za pewne korzyści. Bo przecież jest tak przyjemnie, gdy ktoś nas wspiera za to, że myślimy tak jak on czy podporządkowujemy się grupie. Bez kumoterstwa w niektórych środowiskach nie dojdzie się nigdzie. Ale czy warto przez życie pełzać jak wąż, spełniać drobne przysługi, a potem wypinać pierś po ordery albo plecy do poklepania?

Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, które sam zadałem. Wiem tylko, jak ja żyję i co robię. Nie tkwię w układzie, w żadnym, choć nieraz miałem okazję i mogłem czerpać z niego garściami. Tylko po co? Mówiłbym, co by było "słuszne", robiłbym, czego ode mnie by oczekiwano. I może do czegoś bym doszedł, na przykład do władzy. Ale po co i jakim kosztem? 

Tkwienie w układzie zabija indywidualność. Jesteś tylko trybikiem w wielkiej maszynie, po czasie bez niej przestajesz znaczyć cokolwiek, bo jesteś tylko wymienialną częścią. Układ się nie posypie, tylko Ty, jak stara bezużyteczna rzecz. Jedynym zwycięstwem byłoby trwanie w sieci tak długo, aż samo bycie w niej byłoby celem samym w sobie. To bez sensu.

Cenię sobie wolność bardziej niż cokolwiek. Nie tylko wolność słowa, ale przede wszystkim wolność myśli. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo niektóre stosunki społeczne wpływają na myślenie, jak wykrzywiają rzeczywistość. W końcu z kim przystajesz... 

Wiem, jak się w życiu pokierowałem. Czy dobrze, nie mam pojęcia, pewnie nie. Ale w tym właśnie rzecz, by iść przez życie z podniesionym czołem i nie bać się, gdy ktoś spojrzy w oczy. Łatwe to może być zawiązanie sznurowadeł, prawdziwym wyzwaniem nie zboczyć z obranej drogi. Choćby wiodła pod prąd.

Deranged

środa, 16 kwietnia 2014

Żyć godnie, umrzeć spokojnie

Jako młodzi ludzie z każdym dniem poznajemy mechanizmy rządzące tym światem. Codzienność pisze różne historie, komedie, dramaty... Jednego doświadczamy nieustannie, już właściwie możemy być pewni tego, że "z dnia na dzień coraz ciężej jest" (Salut - Droga prawdy). Czy jednak nasze problemy są wystarczającymi argumentami na zwyczajną podłość lub społeczne zezwierzęcenie?

"Poranne wstają zorze, nadchodzi dzień", lecz zamiast szumu morza i jęku umierających w głowie mamy własne zmartwienia. Kłopoty rodzinne, pogoń za pieniądzem, lepszym życiem, ciągły brak czasu, zmaganie się z nadmiernymi oczekiwaniami i własną ambicją... Można by wymieniać w nieskończoność. Problemy osobiste nie mogą jednak przysłonić nam potrzeb innych osób. Jeśli chcemy wspólnie zbudować coś, co mogłoby przynieść korzyści - jeśli nie nam, to naszym dzieciom - zróbmy to. Nie patrzmy tylko na czubek własnego nosa, bo nie dojrzymy stojącej przed nami ściany. A zderzenie z nią z pewnością będzie bolesne. Interesy każdego z nas są różne, czasem nawet sprzeczne, jednak dla wspólnego dobra, które ukaże nam się w przyszłości, warto się poświęcić.

Nie sposób w tym momencie nie przytoczyć w tych rozważaniach aspektu finansowego. Za każdym razem wzdrygam się, gdy o tym piszę, dla mnie jest to prawie równie krępujące jak opowiadanie o tym, co i z kim robię w mojej sypialni. Niemniej trzeba powrócić do głównego wątku. Nie mam dużych potrzeb ani wielkich marzeń, które mógłbym spełnić, mając fortunę na koncie. Wolę być niż mieć. Naprawdę warto przedłożyć wartości niematerialne nad dobra przyziemne. A tylko głupcy oceniają człowieka po zawartości portfela. 

Wiem, że jeśli będę żył godnie, honorowo zachowywał się wobec innych, będę miał spokojne serce. Wówczas mogę spodziewać się pomocnej dłoni albo chociaż dobrego słowa. A jeśli odejdę, komuś zrobi się smutno. Wolałbym, by kilka osób uroniło po mnie łzę, niż miałbym iść do piachu w złotej trumnie.

Być... nawet po śmierci...

Deranged

piątek, 7 marca 2014

Żadna praca nie hańbi?

Mówi się, że wstyd to kraść. Albo że żadna praca nie hańbi. Być może. Wyłączmy na wstępie od razu kontrolerów biletów i strażników miejskich. Więcej o nich być może kiedy indziej. Wszelkie moje przygody z funkcjonariuszami Policji psami, świadczyć mogą o tym, że praca w niebieskim mundurze jest powodem do wstydu.

Kulturalny pan policjant, działający zgodnie z prawem, powinien nam się przedstawić, o ile sytuacja nie wymaga natychmiastowej jego reakcji w ochronie życia, zdrowia lub mienia. Takich jak wyżej to ze świecą szukać (pewnie jacyś policyjni amatorzy - przyp.). Prawdziwy strażnik Teksasu się nie przedstawia; on jest prawem, a prawo obywatele mają ustawowy obowiązek znać! Ignorantia iuris nocet, jak mawiali starożytni.

Po raz kolejny na własnej skórze musiałem przekonać się o mądrościach sprzed tysięcy lat. Nieznajomość prawa (czyt. wąsa na "służbie") szkodzi, dlatego też teraz interesuję się personaliami czy wyglądem burków, by w przyszłości nie mieć takich problemów (czyt. by nie musieć ich o to pytać). Niedawno zdarzyło mi się zupełnym przypadkiem poprosić jednego z drugim, by się przedstawili lub podali coś, co umożliwiłoby ich identyfikację. Oczywiście się nie doczekałem, a jedynie zostałem spisany i straszony srogimi konsekwencjami.

Ale dlaczego? Czy to taka tajemna wiedza, że aby ją posiąść trzeba być czarownikiem, najlepiej z Hogwartu? Czy może dlatego, że jest się sługusem systemu i bierze się za to pieniądze, moje zresztą, i za to się mnie gnębi? Policja jest dla ludzi czy na odwrót? Kto komu powinien służyć, a komu służy w rzeczywistości? Jak ciężko jest żyć ze sobą, patrzeć w lustro, jeśli to taki wstyd? Wyobrażacie sobie urzędnika lub polityka, który ukrywa swą tożsamość?

Tyle pytań, a brak odpowiedzi. Zupełnie jak od naszych wstydliwych milicjantów...

Deranged

wtorek, 28 stycznia 2014

Teraz go wypuśćcie!

Obecnie tematem numer jeden w Polsce jest wyjście na wolność po 25 latach więzienia mordercy i pedofila Mariusza Trynkiewicza. Im więcej osób zabiera głos w tej sprawie, znajdując rozwiązanie, rośnie liczba coraz głupszych wypowiedzi i wyjść z patowej sytuacji.

Jeśli ktoś jeszcze nie wie, o kim czym mowa, to spieszę z wyjaśnieniem. "Szatan z Piotrkowa" zamordował czterech nastoletnich chłopców, a dwóch innych molestował seksualnie. 29 września 1989 r. został skazany przez sąd na czterokrotną karę śmierci. Oczywiście cztery razy zabić takiego zwyrola to ciągle mało, jednak - cokolwiek by nie mówić o wyrokach z poprzedniego systemu - ten zdawał się być sprawiedliwy. Tematu zapewne nie byłoby dziś, po 25 latach, gdyby nie ingerencja świń przy korycie. Posłowie 7 grudnia 1989 r. ogłosili amnestię zamieniającą karę śmierci na 25 lat więzienia.

Najgłupsze, co dotychczas zostało powiedziane, padło z ust gęby Stefana Niesiołowskiego. Ten, zaskoczony sytuacją, że już tyle lat siedzi przy korycie, stwierdził, że miał nadzieję, iż takiego Trynkiewicza załatwią współwięźniowie. No, to ładnie żeś, chłopie, budował demokratyczną Polskę. Światłe idee ci przyświecały. Tacy ludzie jak zawsze i wszędzie złotousty Stefan zamienili kryminalistom śmierć na 25 lat więzienia. Mogli chociaż na dożywocie, bo to przecież niższa kara niż śmierć, ale wciąż wyższa niż ćwierć wieku za kratami.

Równie głupim pomysłem okazała się propozycja, aby badać więźnia przed końcem odbycia kary i ewentualnie przedłużyć mu okres odosobnienia bez wyroku sądu w zakładzie zamkniętym. Byłby to już powrót do mrocznego wydania wymiaru sprawiedliwości, kiedy naprawdę nie wiesz, kiedy i czy w ogóle wyjdziesz z pierdla. To chyba kłóciłoby się z zasadą praworządności, ale kogo to obchodzi. Liczy się populizm. Wiwat on!

Po opuszczeniu więziennych murów Trynkiewicza ma chronić policja, oczywiście za nasze pieniądze. Jakby chroniła za tych, którzy wprowadzili amnestię, mniej by mnie to bulwersowało. A tak pewnie myślę jak większość - on nie jest warty mojej złotówki. I choćby jednej chwili mu poświęconej. Jego historia powinna się zakończyć 25 lat temu.

A teraz co? Teraz go wypuśćcie, a jak kogoś znowu zabije czy zgwałci, to krew zaleje nie tylko jego ręce. Współwinni będą ci, którzy pozwolili mu nie tylko żyć, ale i chodzić wolnym. Niech zatem odpowiadają jak za współsprawstwo.

Deranged

piątek, 24 stycznia 2014

Cieciowata nadgorliwość

Ciecie... To interesujący temat. Portier czy ochroniarz - i tak cieć. Ostatnio miałem tę niezmierną przyjemność odwiedzenia kilku urzędów. A tam - jak wiadomo - pomieszczeń od groma i gubią się nawet pracownicy (serio!), to co dopiero ja.

Wchodzę do budynku, z prawej portiernia, w środku siedzi cieć, po lewej tablica informacyjna. W lewo zwrot i szukam interesującego mnie działu. Jest, znalazłem, nie ma problemu, chyba trafię. Tymczasem atakuje mnie od tyłu cieć: "W czym mogę pomóc?" pyta wyniośle, jakby złapał smarkacza, który wytarł gówno na bucie o jego wycieraczkę. "W niczym, kurwa, w niczym" myślę sobie. Może nie wyglądam na typowego klienta urzędu, bo teraz ponoć tak się mówi na petentów, ale to nie powód, by mieć mnie na oku. Odrzucam cieciowate zaloty, mówię, że nie może mi pomóc, bo już wszystko wiem. "W jakiej sprawie pan przyszedł?" nie ustępuje, zadając kolejne bezcelowe pytanie. Odpowiedziałem, bo i tak żadna tajemnica, w końcu urząd, a nie lekarz. Teraz cieć poczuł się ważny, wskazał mi drogę do właściwego pokoju (sam bym trafił bez problemu i tak), po czym wrócił do oglądania obrazów z kamer.

I, jak to w urzędzie, nic nie załatwiłem, postanowiłem chwilę posiedzieć w poczekalni. Głowa w górę - kamera nacelowana prosto na mnie. Prawdopodobnie mam paranoję, wyobraziłem sobie, że gapi się na mnie cieć. Jebać telewizję, w której jestem aktorem bez gaży. Szybko stamtąd uciekłem. Truman Show nie ze mną w roli głównej.

Deranged

czwartek, 9 stycznia 2014

Studenckie beztalencia

Jako że stać mnie wozić się furą za pół miliona z własnym szoferem, to jeżdżę komunikacją miejską. A skoro zepsuły się słuchawki, to jestem skazany na obserwację otoczenia. I niestety czasem też co nieco się usłyszy.

Podróżuję więc sobie spokojnie, aż mój spokój zakłóca towarzystwo dwóch studentek, które siadają w pobliżu. Z ich trwającej rozmowy wywnioskowałem, że studiują dziennikarstwo, więc z racji tego, że jest to temat bliski mojemu sercu, bowiem kiedyś myślałem o podjęciu tego kierunku (na szczęście się nie zdecydowałem), to przysłuchuję się z zaciekawieniem, jak im się wiedzie. Studentki żalą się, że na zajęciach trzeba będzie napisać felieton na dowolny temat (lub jeden z pięciu tak prostych, że prawie jak dowolny). Myślę sobie, że jak w wieku 20 lat, będąc na studiach humanistycznych, nie potraficie napisać felietonu, to nie marnujcie czasu na dziennikarstwo i przyuczajcie się np. na kelnerki. Nie daję po sobie poznać, że ich rozmowa chociaż trochę mnie interesuje, więc one kontynuują. Mówią, że znają tematy, więc postanawiają napisać w domu gotowca i na zajęciach podmienić kartki. Genius!

Nie wierzę w to, co słyszę, i wysiadam. Znając życie, to one po tym dziennikarstwie znajdą pracę. W gazecie. Opiniotwórczej...

Deranged

niedziela, 29 grudnia 2013

Noworoczne postanowienia

Wczoraj zostałem zapytany o moje noworoczne postanowienie. Nie udzieliłem satysfakcjonującej odpowiedzi, oznajmiłem krótko, że nie mam żadnego. Bo nie mam. Jakoś 1 stycznia nie nastraja mnie do zmiany czegokolwiek w swoim życiu. Ot, kolejny zwykły dzień.

W zeszłym roku miałem jednak postanowienie noworoczne, jednak nie było ono związane z presją otoczenia. Stwierdziłem, że skoro nie palę papierosów i nie ćpam, to mogę też nie pić alkoholu. Da radę to zrobić i nie jest nawet tak ciężko, jak mogłoby się wydawać. Z noworocznego postanowienia wyszło chyba coś więcej - do picia nie zamierzam wracać. Można przetrwać majówkę, juwenalia, wakacje, wesela, święta i nie chlać. Najtrudniejsze w tym wszystkim nie jest jednak samo niesięgnięcie po kieliszek czy butelkę, tylko wytłumaczenie wszem i wobec, że po prostu się nie pije. Bo tak się postanowiło.

Noworocznego postanowienia nie mam także dlatego, że niespecjalnie lubię coś sobie zakładać. Gdy polecę za mocno w swojej fantazji, to potem przychodzi życie i weryfikuje moją determinację (a właściwie jej brak). Dlatego też nie chcę specjalnie się zmuszać do czegoś, czego nie będę w stanie spełnić. Potem źle się czuję z tym, że nawaliłem.

Jeśli Wy zakładacie zmiany w swoim życiu wraz z Nowym Rokiem, to trzymam za Was kciuki. Cokolwiek to jest, sport, miłość, spełnianie marzeń. Życzę Wam powodzenia. Ale najbardziej to silnej woli, tak à propos nowej polecanej przez nas piosenki.

Deranged