Życie bezrobotnego nie jest wcale takie lekkie i nie polega bynajmniej wyłącznie na chodzeniu do kina czy oglądaniu filmów na kanapie w dużym pokoju. Życie bezrobotnego "aktywnie poszukującego zatrudnienia" to pieprzona mordęga. Jedna wielka katorga, codzienna monotonia dobija. Każdy dzień jest taki sam, co najwyżej pełen rozczarowań. A ten, kto uważa, że leży się do góry wentylem, nie ma racji. Bo poszukiwanie pracy jest zajęciem trudniejszym niż sama praca. Szczególnie jeśli ma się jeszcze jakieś oczekiwania.
Pięć lat studiów na gównianym kierunku psu w dupę i tak. Taka jest Tuskolandia, tutaj niestety młody, wykształcony, zdrowy i z miasta (czyli ja) nie ma szans na początku swojej kariery. Miałbym szansę, gdybym może był stary, niepiśmienny, niepełnosprawny albo chociaż ze wsi. Wtedy start miałbym ułatwiony. Uwierzcie, że tak jest, bo tak mi - nie wprost co prawda - tam powiedziano. W...
Urzędzie Pracy, do którego zawędrowałem bez większych nadziei na końcowy sukces. Bo to w życiu bezrobotnego jest jedna z największych przeszkód. Śpisz sobie do jedenastej każdego dnia, ale żeby dostać numerek w Urzędzie Pracy musisz przyjść przed ósmą rano. Albo na jakieś inne dziwne spotkanie, też zawsze rano. Urząd jest dla interesantów, petentów czy klientów, a nie dla urzędników, i godziny jego otwarcia powinny być dostosowane do odwiedzających. Dlatego też strasznie mnie wkurwiało to, że szedłem tam wiecznie niewyspany, przez co moja zdolność kojarzenia i ciętych ripost była nieco przytępiona. Gorsze od rannego wstawania na bezrobociu jest tylko nieznajdowanie odpowiedniej oferty i ta świadomość, że przedsiębiorca jebany kapitalista tylko myśli jak oszukać pracownika.
W poczekalni zawsze całkowity przekrój społeczeństwa. Mężczyźni po zawodówkach, którzy musieli korzystać z pomocy kolegi umiejącego czytać, farmerzy w kowbojskich kapeluszach, nowobogaccy, ludzie ze wsi po PGR-ach czy wytatuowane nawet na głowie matki z małymi dziećmi na rękach. Wszyscy. I wśród nich ja, chyba jedyny rozumiejący system numerków, rozumiejący nieco pracę urzędnika i jego brak motywacji do szybkiej obsługi. Ale mogliby pracować na akord, usłyszałem. Najpierw urzędnicy, a potem lekarze.
W końcu moja kolej, mój numer pali się na wielkim ekranie. Lecę na złamanie karku, żeby nikt mi się w kolejkę nie wepchnął. Siadam na krześle, po drugiej stronie kobieta, o wieku chyba niższym, za to wyższej wadze na pewno. Siedzę do niej bokiem, trochę niewygodnie wykręcać głowę czy coś pisać. Urzędniczka patrzy na mnie maślanym wzrokiem, jakby chciała mnie schrupać, pewnie przypominałem jej ciastko albo golonkę. Zadaje mi jakieś dziwne pytania, dopytuje o numer telefonu i adres zamieszkania. Niewyspany byłem i podałem, nie przypuszczałem, że to może być pułapka i do mnie zadzwoni albo - co gorsza - przyjdzie. Na szczęście nie mieszkałem pod adresem zamieszkania, to gdyby śpiewała serenady pod moim balkonem, zdenerwowałaby co najwyżej tylko sąsiadów.
Wśród coraz bardziej absurdalnych pytań dochodzimy do punktu kulminacyjnego. Moja rozmówczyni po spytaniu mnie o kwalifikacje, doświadczenie zawodowe, umiejętności, długość penisa, przyczyny braku pracy, oczekiwania finansowe i zawodowe, wypaliła:
- Czy oprócz dochodu jest coś, co skłania pana do podjęcia pracy? - spytała, a ja milczałem. Jej wzrok stawał się coraz bardziej napastliwy, a znak zapytania zaczął się mnożyć w jej oczach w tempie geometrycznym.
- Yyy, nie... Nic - odparłem z zawahaniem, nieco wystraszony. Mówi się dzieciom "nie wstydź się, pani cię nie zje", ale akurat tutaj nie miałem takiej pewności.
- NAPRAWDĘ NIC? - rzekła wielkimi literami.
- Tak.
- A może doświadczenie zawodowe albo rozwój osobisty? - próbowała mnie naprowadzić na swój trop.
- Nie, to tylko puste slogany. Pracuje się przede wszystkim dla pieniędzy.
Szach-mat, prawacka kurwo! Zaorane!
To już był koniec naszej dyskusji. Syty głodnego nie zrozumie, pani zza biurka nie może zrozumieć bezrobotnego, a dla rozwoju zawodowego czy osobistego nie wykonywałaby pracy, tylko wolontariat. A że ja mam swoją godność to - jak mówi cytat - "kasa, Misiu, kasa". Wynagrodzenie za pracę jest tak oczywiste jak micha dla psa (niestety wciąż nie wszędzie).
Moja arogancja trochę wybiła panią z myśli o kremowym ciastku i chyba ostatecznie odwiodła ją od dzwonienia do mnie czy śpiewania pod moimi oknami. Do domu wróciłem jako bezrobotny, dalej szukać w Internecie czegoś lepszego niż słynne 7,50 na godzinę brutto na umowę zlecenie za pracę zmianową po osiem godzin (albo dwanaście) bez prawa do urlopu i płatnych nadgodzin, najlepiej z orzeczeniem o niepełnosprawności, mile widzianym 30-letnim doświadczeniem i umiejętnością wszystkiego w zamian za miłą atmosferę i młody zespół. Bo na pewno nie za godziwe wynagrodzenie...
Deranged