Zastanawiam się nad tym, czy warto trwać w układzie wbrew sobie, ale w zamian za pewne korzyści. Bo przecież jest tak przyjemnie, gdy ktoś nas wspiera za to, że myślimy tak jak on czy podporządkowujemy się grupie. Bez kumoterstwa w niektórych środowiskach nie dojdzie się nigdzie. Ale czy warto przez życie pełzać jak wąż, spełniać drobne przysługi, a potem wypinać pierś po ordery albo plecy do poklepania?
Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, które sam zadałem. Wiem tylko, jak ja żyję i co robię. Nie tkwię w układzie, w żadnym, choć nieraz miałem okazję i mogłem czerpać z niego garściami. Tylko po co? Mówiłbym, co by było "słuszne", robiłbym, czego ode mnie by oczekiwano. I może do czegoś bym doszedł, na przykład do władzy. Ale po co i jakim kosztem?
Tkwienie w układzie zabija indywidualność. Jesteś tylko trybikiem w wielkiej maszynie, po czasie bez niej przestajesz znaczyć cokolwiek, bo jesteś tylko wymienialną częścią. Układ się nie posypie, tylko Ty, jak stara bezużyteczna rzecz. Jedynym zwycięstwem byłoby trwanie w sieci tak długo, aż samo bycie w niej byłoby celem samym w sobie. To bez sensu.
Cenię sobie wolność bardziej niż cokolwiek. Nie tylko wolność słowa, ale przede wszystkim wolność myśli. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo niektóre stosunki społeczne wpływają na myślenie, jak wykrzywiają rzeczywistość. W końcu z kim przystajesz...
Wiem, jak się w życiu pokierowałem. Czy dobrze, nie mam pojęcia, pewnie nie. Ale w tym właśnie rzecz, by iść przez życie z podniesionym czołem i nie bać się, gdy ktoś spojrzy w oczy. Łatwe to może być zawiązanie sznurowadeł, prawdziwym wyzwaniem nie zboczyć z obranej drogi. Choćby wiodła pod prąd.
Deranged