Czasami w życiu robimy różne dziwne rzeczy, których później żałujemy. Dla mnie jedną z nich jest obejrzenie filmu Patryka Vegi pt. "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć". Jeśli mogę komukolwiek coś na temat tej sztuki doradzić, to tylko jedno - uciekaj!
Będę spoilerował i nawet nie napiszę kiedy, bo mam nadzieję, że nie stracicie dwóch godzin na oglądanie tej szmiry. Film miał nawiązywać do "Stawki większej niż życie", jednak na tym się nie skupię, bo pierwowzór oglądałem ostatni raz blisko 20 lat temu. "Hans Kloss..." zaczyna się od zjazdu czołowych nazistów, którzy przeżyli II wojnę światową i planują odbudować IV Rzeszę. Oczywiście musi być po polsku i każdy wita się typowym "hajhitla" ze 30 lat po wojnie. Już po pięciu minutach oglądania filmu śmiechłem parsknąłem śmiechem, gdy rodowici Niemcy śpiewali hymn w ten sposób: [fonetycznie] "Dojczland, dojczland iber ales". Albo gdy nie potrafili wymówić swoich wojskowych stopni, tylko muszą je dzielić na sylaby (Daniel Olbrychski konkretnie). Ja pierdolę...
Im dalej w las, tym niestety było tylko gorzej. W połowie filmu zacząłem się głośno zastanawiać, czy to, co mi pokazano, jest na serio. Bardziej skłaniałem się ku pastiszowi, jakiejś formie żartu... Hansowi Klossowi rozbijają butelkę o skroń, nie leci krew, nawet mu się słabo nie robi. Cyborgów było zresztą więcej. Z filmu dowiedziałem się, że można dostać kilka kulek w brzuch czy serce, otrzepać się i iść dalej w pizdu, gdzie nogi poniosą. Brakowało tylko akcji z włożeniem palca w otwór lufy pistoletu...
Jedynie scenografia stała na wysokim poziomie oraz gra aktorska Emila Karewicza i Stanisława Mikulskiego. Scenariusz - kupa. Niektóre wątki znienacka pojawiają się i znikają, zupełnie od czapy. Efekty specjalne - kupa. Od razu widać, że polskie, takie przaśne. Granaty, bomby czy inne pociski mają w tym filmie moc rażenia sylwestrowej pocierki.
Trzeba wspomnieć o "znakomitej" polskiej obsadzie, którą w skali beznadziei oceniam jedynie na 2/5, ponieważ w "Hansie Klossie" nie zagrali: Paweł Małaszyński, Tomasz Karolak i Borys Szyc. Oczekiwałem, że może Karolak skądś wyskoczy i zrobi z siebie pajaca, ale twórcy tego "dzieła" oszczędzili mi nerwów. Niemniej na tę dwójkę składali się niezwykle drętwi Tomasz Kot i papież Piotr Adamczyk. Aby było wiadomo, kto jest Niemcem, wszystkich aktorów ubranych w mundury SS ufarbowano na blond, wszakże nasi zachodni sąsiedzi są blondynami, naturalnie. Wracając jednak do obsady, obraz nędzy i rozpaczy uzupełniała gra Marty Żmudy-Trzebiatowskiej. Lepiej od niej zaprezentowałby się worek węgla, mniej by denerwował, a emocji wyraziłby tyle samo. Jej postać siedziała 25 lat w gułagu i przybyło jej 5 siwych włosów, taaa. Odrobinę jakości mogłyby dać cycki Anny Szarek, ale zanim zdążyła je zaprezentować, to jej postać umarła...
Nie da się nie wspomnieć, że dzięki swemu kryminalnemu charakterowi film stawia przed widzem pytanie, na które desperacko szuka on odpowiedzi. "Kiedy to się skończy?" - prześladowało mnie z częstotliwością uderzeń kościelnego dzwonu. Najlepsze z filmu okazały się końcowe napisy...
Deranged